Piatra Craiului, Ruxi i Aurel
W ciągu ostatniego tygodnia zrobiłem ponad 2000 km, plącząc
się w zamotanej siatce połączeń kolejowych, autobusowych, drogowych i pieszych szlaków. Zakopane –
Tatry – Poprad – Kosice – Milhost’ – Kosice – Miskolc – Nyiregyhaza – Debrecen –
Puspokladany – Oradea – Cluj-Napoca – Brasov – Zarnesti – Brasov - Sighisoara –
Sibiu.
W większości z tych miast już byłem w zeszłym roku, w
Koszycach nawet dwa razy. Dziwne uczucie, jestem niby tyle kilometrów od domu,
ale dokładnie wiem, która ulica od dworca prowadzi do centrum, skąd odchodzą
autobusy, odwiedzam wysiedziane kiedyś ławki, mijam opróżnione w zeszłym roku
butelki w barach w kolejnych miastach. Aparat niecierpliwi się w torbie, ale te
miasta mam już na dysku, spoczywają mniej lub bardziej spokojnie w komputerze w
plecaku. Nie ma sensu robić nowych zdjęć, nie zaskakują, nie łapią mojej uwagi
kolejne domy i uliczki. W Brasovie zrobiłem jedno zdjęcie, w Oradei nawet nie
wyszedłem z dworca, w Nyiregyhaza jedno zdjęcie poza centrum, na pamiątkę
noclegu przy torach kolejowych. W Sibiu wskazuję innym backpackersom drogę z
dworca, opisuję trasy w Fogaraszach. Aparat wyciągam z przyzwoitości – to już
znana opowieść.
Prawie wszystkie te miasta to przystanki, na drodze do
czegoś poważniejszego, droga do nowego i niepoznanego, które leży teraz dalej,
gdzieś na południe od Muntii Fagaras. Tam zaczynają się moje Indie Zachodnie.
Przystanki rodzą zniecierpliwienie, poczucie niezaczęcia. To jeszcze nie to, jeszcze
jeden pociąg, jeszcze dwie godziny czekania na dworcu na transport o krok bliżej
przygody i Terra Incognita. Na przystankach spędza się tylko kilka godzin,
szybki tour po mieście pomiędzy kolejnymi połączeniami. Czasem żal, że nie
można dłużej – ale wszystkiego się nie zobaczy, zwiedzając każde kolejne miasto
nie zajechałoby się za daleko. Wszystkiemu nie można poświęcić należytej uwagi,
trzeba podejmować trudne wybory. Czasem jest po prostu irytacja, że na tym
konkretnym przystanku nie ma po prostu NIC – pustka, rdza i beton. Jak Miskolc,
z którego wolałem wyjechać nocnym pociągiem pełnym Cyganów, niż pozostać choćby
minutę dłużej.
Z drugiej strony są destynacje, gdzie mam konkretne cele –
jak zrobienie Orlej Perci czy drugiej trudnej trasy przez Piatra Craiului wraz
z Tagu i skautami z Rumunii. Destynacje to też miejsca nie znane, zakreślone długopisem
na mapie nazwy miejscowości, o których słyszałem, że „warto”. Głównie Bułgaria –
Veliko Trnovo, Plovdiv, kolejne pasma górskie. Destynacje pojawiają się wraz z
rozmowami z przyjaciółmi, przygodnymi znajomymi czy pracownikami informacji
turystycznych. I rodzić będą kolejne przystanki na „drodze do”. Z tym, że tym
razem nieznane, zaniedbane przystanki, którym nie można poświęcić dosyć uwagi,
żeby nie utracić destynacji.
Piatra Craiului
Innym rodzajem przystanków – a może destynacji? – są domy.
Takie checkpointy, które pojawiają się na mojej drodze i stają się bazami,
bezpiecznymi miejscami po tygodniu wędrówki. Tak odebrałem Sighisoarę, gdzie po
przejściu dwóch pasm górskich i po szeregu środków transportu dotarłem do
rodziny Laury. Gdzie mogłem zostać trzy dni, nie troszcząc się o nic, śpiąc w
wygodnym łóżku, jedząc domowe posiłki. Gdzie nie trzeba martwić się o zostawiony
bagaż ani miejsce do mycia. Będąc otoczonym przez wspaniałych ludzi można
zregenerować siły przed dalszą podróżą. Quicksave. Sądzę, że kolejnym domem
stanie się Sofia – znana, w końcu spędziłem tam już łącznie ponad miesiąc.
Sighisoara z Laurą
Czekam na nocny pociąg do Craiovej o 3:10, w hostelowym barze.
Na południe od Fogaraszy, gdzie niewiele jest już przystanków, jeden dom, a
reszta to już destynacje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz