UWAGA

UWAGA

Na stałe przeniosłem swoją działalność na język angielski, na drugim blogu - Old Long Road.com.

Najświeższe relacje (Azja Południowo-Wschodnia, Bułgaria i okolice) do znalezienia właśnie tam. Serdecznie zapraszam i mam nadzieję, że zmiana języka nie odstraszy :)

niedziela, 23 lutego 2014

Odstępy w ostępach


W trakcie opowiadania o podróży Belgrad - Sevilla dużo pisałem o wielkich miastach i ruchliwych autostradach. Celowo na moment pominąłem trzy bardzo ważne dla mnie epizody, dalekie od tej atmosfery, odbywające się daleko od kipiących życiem centrów Barcelony, Mediolanu czy Zagrzebia. Mające swoje miejsce w zupełnie innej czasoprzestrzeni i z tego powodu stanowiące odrębny zupełnie zbiór doświadczeń, jakby odrębną, uzupełniającą część tej podróży. Uzupełniającą, a z pewnej perspektywy kształtującą kwintesencję tej włóczęgi. Takie doświadczenie pustki i namiastki tej, tak bardzo dobrze znanej z wędrówki po górach, wolności.

Monfalcone

Pomiędzy Triestem i Mediolanem na jeden dzień "utknęliśmy" w Monfalcone. Miasteczku, gdzie właściwie nic nie ma - i to było w nim dla mnie najpiękniejsze. Zalany słońcem rynek zaskoczony w trakcie opalania, otoczony przez kilka starych budowli - ale żadna z nich na checkliście do odhaczenia jako obowiązkowy zabytek. Swoista pustka czasu i przestrzeni między pociągiem a umówionym kierowcą z Blablacar, którą można dowolnie zapełnić, ale nie ma za bardzo czym - przynajmniej biorąc pod uwagę lokacje w mieście. Pozostaje włóczenie się po uliczkach bez celu, siadanie na kolejnych ławkach z nadzieją, że będzie różniła się od poprzedniej, pozostaje czas na przyjrzenie się wszystkiemu - budynkom, ludziom, sobie. Smakowanie czasu.

Rozłożenie się z namiotem w pobliskim lesie i wyprawa - po nic konkretnego - do miasteczka.







Albino

Po decyzji o niekontynuowaniu dalszej drogi stopem mieliśmy do zagospodarowania trzy dni w okolicy Bergamo. Dlaczego nie Alpy? Zdążyliśmy na ostatni tramwaj odchodzący z Bergamo do Albino i tym sposobem wylądowaliśmy późnym wieczorem w kompletnie nowej miejscowości, szukając miejsca na nocleg. Brnąc jak najwyżej i najdalej się da od zabudowań.

Tak zamieszkaliśmy w kamieniołomie z widokiem na góry, z leśną ścieżką prowadzącą w dół i z całym czasem, jaki tylko można mieć w trakcie doby.




Czasem na dobre śniadanie o poranku, późną kolację przy tysiącach świec miasteczka. Na rozmowy, grę na gitarze i w karty, a gdy skończyły się te znane gry, z czasem na wymyślanie nowych. Z czasem na wyjście "do miasta" znowu po nic, ot tak, na piwo, żeby popatrzeć na ludzi, na dzieci kręcące się na karuzeli w niedzielny poranek. Posmakować unoszącej się jeszcze w powietrzu wczorajszej zabawy na głównym placu , której odgłosy dobiegały do nas "tam na górze". Znaleźć w małym sklepie kilogramowe ciasto w promocyjnej cenie i się nim objadać po powrocie do ukrytego w kamieniołomie namiotu.








I takie spędzanie czasu zapewnia przygody nie mniej emocjonujące niż duże miasta - chociażby przy próbie powrotu z miasta odkrycie, że kamieniołom nie jest opuszczony i że przy jedynej drodze do środka kręcą się pracownicy, a namiot i wszystkie rzeczy zostały u góry...

Guillena

Zmęczeni Sevillą wypatrzyliśmy pierwszą lepszą lokację oznaczoną znaczkiem parku w niedalekiej odległości, wsiedliśmy w autobus, żeby zaobozować jeszcze przez dwa dni w oczekiwaniu na samolot powrotny. Rozłożyć namiot pod kaktusopodobną rośliną, ugotować carbonarę podlaną hiszpańskim winem, obejrzeć film w leśnym kinie. Kupić za grosze dziwne owoce, o których wcześniej się nie słyszało, a nazwa wyleciała już z głowy, tylko po to żeby stwierdzić, że są okropne w smaku.







Czy też po to, żeby przy światłach latarek złożyć obozowisko i zrobić z pozostałych zapasów kanapki na drogę. Na lotniska w Sevilli i Bergamo, które miało być naszym ostatnim wspólnym przystankiem, zanim Dani wróci do Bułgarii, a ja do Polski, pakować rzeczy przed przeprowadzką do Sofii.


niedziela, 16 lutego 2014

Flamenco w Sevilli


Do Sevilli trafiamy w swoim niezmiennym stylu - późno w nocy, w sam raz na wieczornego kebaba. Kiedy oddalamy się do Parque de Alamillo w poszukiwaniu dzikiego noclegu, znajduję jeszcze 10 euro na ulicy, także uznajemy, że szczęście nam sprzyja. Częściowo, jak się okazuje, bo po drugiej stronie Canal de Alfonso XIII nie ma żadnego dobrego miejsca do rozłożenia namiotu. Na szczęście mamy jeszcze polecony przez Lorenzo Feeling Sevilla Hostel, który gorąco polecam wszystkim udającym się do tego miasta. Oficjalnie na stronie 10 euro, ale w październiku udało nam się trafić miejsca za 7 euro za osobę ze śniadaniem - najtańszy hostel, w jakim kiedykolwiek byłem licząc odwiedzone dotychczas części Europy. Duże łazienki i przestronna część wspólna, ale nie o nieruchomościach tu mowa.

Może jednak? Niepowodzenie ze zwiedzaniem Alhambry w Granadzie rekompensuje nam bezpłatny wstęp do pałacu Alcazar - ogrodów i fragmentu podziemi.






Skubiąc pieczone kasztany zwiedzamy jeszcze centrum, pogoda pochmurna z przelotnymi deszczami - Sevilla w październiku. Z tego powodu omijamy - oraz niewystarczającego researchu przed wyjazdem - omijamy Plaza de Espana, czego nie mogę sobie odżałować. Plac przystosowany odpowiednio służył do nakręcenia scen Gwiezdnych Wojen. Trudno, następnym razem.


Głównym punktem zainteresowania jest jednak flamenco, które przecież w dużej części "wyrosło" z samej Sevilli. Poszukujemy czegoś jak najbardziej autentycznego, przez co trafiamy z polecenia (chyba kogoś z Couchsurfingu) do La Carboneria. Mimo, że polecany przez wszechpsujący Lonely Planet i stopniowo zapełniający się zagranicznymi turystami, lokal z podwieszanymi pod sufitem z blachy falistej wiatrakami robi na nas wrażenie. Nie większe jednak, niż sam występ zaprezentowany przez trio widoczne na tytułowym zdjęciu tego tekstu.




Może pogoda, może zmęczenie całością podróży, a może nieodwiedzona Plaza de Espana (teraz nie mogę tego sobie darować) powodują, że Sevilla nie wywiera na nas już takiego wrażenia.

Jeszcze jedną noc spędzamy w mieście, żeby przez ostatnie dni z niego uciec odetchnąć czymś lżejszym.






niedziela, 2 lutego 2014

Granada


Tak jak pisałem poprzednio, w Granadzie gościliśmy w Travel House, prowadzony w 2013 roku przez Travel Club z Serbii. Genialna inicjatywa, nie wiem jeszcze gdzie będą w przyszłym roku, ale mam nadzieję, że gdzieś na mojej ścieżce!

Przyjaźnie przywitani po zjawieniu się około północy, odpieczętowujemy butelczyny - Dani z domową rakiją, ja z niedomową orzechówką, która za to cieszy się ogromnym powodzeniem za każdym razem. Może powinienem zostać ambasadorem Soplicy poza granicami kraju, chociaż zwykle wożę w plastikowych butelkach po mineralce, żeby zbić wagę, więc z etykiety nici. Dołączamy do imprezy, dowiadujemy się, że w Granadzie właśnie trwa fiesta (kolejna? cóż za fart nam dopisuje!). Zbieramy się do wyruszenia na ulice, gdzie powinni znajdować się świętujący granadczycy, ale trwa to wieki... powoli budzi się we mnie uśpiona niechęć do dużych grup i ich paraliżu decyzyjnego. Kiedy wreszcie z delegacją Travel House wyruszamy w stronę głównej zabawy łapie nas deszcz, także organizujemy swoją prywatną fiestę na pobliskim skwerku.

Pierwszej nocy nie znajdujemy miejsca w pokojach sypialnych, więc rozkładamy karimaty w kuchni/salonie, gdzie impreza trwa do późnych godzin. Nienajlepsze warunki do spania, ale za to mamy dach nad głową, a także w miarę pobytu w gościnie poznajemy kolejnych podróżników na różnych stadiach ich letniej wędrówki.

Właśnie z kilkoma z nich - m.in. Bośniaczką Sarą, Włochem Lorenzo - wybieramy się rano na Free Granada Tour. Prowadzoną przez Amerykanina, władającego spanglish w najlepszym wydaniu. Nawet przy naszym mizernym poziomie hiszpańskiego mieliśmy razem z Dani wiele okazji do uśmiechu.

Granada jest przepięknym miastem położonym w górzystej okolicy podnórzy Sierra Nevada, co oczywiście zaskutkowało mnogością krętych, ciasnych, stromych uliczek. Połączenie tego z obecną tu przez długie wieki kulturą Almohadów daje niesamowitą atmosferę i architekturę tego miasta.







Nad całym miastem góruje pałac Alhambra - kolejna pozycja z listy UNESCO na naszej drodze. Bilety trzeba rezerwować kilka dni przed, taki tłok. Zarezerwowaliśmy może z dwa dni przed, na szczęście jeszcze były jakieś ostatki... Niestety, nie udało się odebrać ich z bankomatu Caixa, na szczęście nie ściągnęli za to pieniędzy z konta Dani. Może nawet wydawało nam się, że transakcja doszła do skutku... Tak czy inaczej, do luftu z takim reglamentowanym zwiedzaniem.


To, co wzbudziło moją największą ciekawość w Granadzie, jest "ukryte" kilkanaście minut od historycznego centrum, w dzielnicy Sacromonte. Jaskinie wydrążone w zboczu wzgórza Valparaiso, zamieszkałe z mniejszym lub większym przyzwoleniem władz, skupiające ludność o przeróżnych korzeniach, chociaż dzielnica historycznie była zamieszkana głównie przez Gitanos. Bez adresu, bez podatków, z krzakami marihuany rosnącymi w bogatych ogrodach, prawie każdej nocy z muzyką i tańcami... a zarazem tak blisko centrum ponad dwustutysięcznego miasta.




Oczywiście sztuka uliczna też zwróciła moją uwagę:





Po wędrówce przez Zachodnią Europę, hałaśliwych miastach, dwóch dniach w Travel House, w licznym i stałym towarzystwie, coś zaczyna się we mnie zmieniać. Brakuje samotności, tak bardzo i intensywnie obecnej w moich poprzednich podróżach. Tego momentu oddechu, bycia samemu z pustką gór - oprócz krótkiego i niewysokiego pobytu w Alpach (o czym później) nie udało nam się zobaczyć zbyt wiele natury, same miasta. Zupełnie inne doświadczenie, intensywnie wkradające się w głowę. Postrzeganie nawet tak pięknego miasta jak Granada zmienia się z takiej perspektywy, mam dosyć. Dani też jest zdenerwowana hecą z Alhambrą i deszczem, przy porannych churros decydujemy się jak najszybciej opuścić to miejsce i poszukać bardziej pozytywnych wibracji w Sevilli.