Uzupełniam po trochu, bo wiele opowieści się nazbierało z drogi, nie było jak
tego sensownie opisać w trakcie, a nie chcę żeby poumykało - to powrzucam w
odcinkach.
Kraków, ogólnie polskie miasta, są niezwykłe pod względem form sztuki ulicznej. Zawsze jest co fotografować i są to rzeczy niejednokrotnie ciekawsze od zabytków, nie wiem w czym rzecz. Może oko łatwiej łapie polskie litery, ale przecież nie tylko o litery chodzi. Może tradycja sztuki jest bardziej zakorzeniona? Nie wiem, grunt, że jest fajny materiał jeszcze z Polski.
Jakoś tak mi wychodzi, że słowacką granicę przekraczam nocą i kimam zaraz za nią. Z Piwnicznej przeszedłem na słowacką stronę, Mníšek nad Popradom i w lesie na supernierównym po ciemku rozłożyłem namiot, tuż przed deszczem.
Lało niezmiennie przez całe przejście przez góry, ogólnie nieciekawie, poza incydentem z krowami. Wybrały mnie na swego przywódcę i rozpoczęły wędrówkę za mną, wydając okrzyki na moją cześć. Na szczęście posunęły się tylko tak daleko, na ile pozwalał im elektryczny pastuch, wątpliwa wizualnie przeszkoda.
Zwierząt ciąg dalszy - na wylotówce ze Starej Ľubovňi spotkałem łapiącego stopa bociana.
Obowiązkowy Kaufland i biała czekolada Studencka -
coś, przed czym nie mogę się oprzeć i kupiłbym za ostatnie pieniądze. Zaraz po
zakupie na głównym rynku zagadnął mnie starszy gość, czy przypadkiem nie jestem
z Polski i gdzie jadę. Po słowacku zagadnął, dodam. Okazało się, że Milan, bo
tak miał na imię, za dwie godziny jedzie do Košic (jakieś 150km), tylko
wcześniej jedzie wykąpać się w zdrowotnej ponoć wodzie w kraterze. No to hajda,
wybrałem się z nim.
Wykąpaliśmy się w kraterze, po jakimś czasie
przyjechało tam też kilkoro Polaków. Milan ujawnił wówczas swoje talenty i
okazało się, że oprócz bycia adwokatem jest także astrologiem. Ile wiedzy
tajemnej z niego wyciągnąłem o tym, jak odczytywać datę urodzenia, co oznacza
suma liter w imieniu i nazwisku oraz jak ze sobą współdziałają poszczególne
znaki zodiaku... Skrzętnie się uczyłem, bo to przydatna wiedza, a zodiaku mnie
samoistnie prześladują (co znalazło potwierdzenie także w dalszej podróży).
Milan nie dość, że mnie nauczył niektórych swoich
tajemnic, to dodatkowo zaprowadził do bardzo taniej knajpy, supertaniej
cukierni (bajaderki!), przenocował, a cały kolejny dzień zwiedzałem Košice
z jego przewodnictwem. Jak byliśmy w tym mieście z Ulą i Anią w maju to
urzekło nas i obiecałem sobie, że wrócę zapoznać się dokładniej - udało się już
dwa miesiące później!
Łapię
stopa tuż za granicą Milhost' - Tornyosnémeti. Właściwie dwa stopy, bo za
furgonetką jedzie jeszcze znajomy mojego kierowcy w kombiaku. Kierowca nic z
angielskiego, ja nic z rumuńskiego (jak się okazuje), ale koniec końców
dogadaliśmy się, że właśnie wraca z Polski do Cluj-Napoca w Rumunii. No to bye
bye Węgry, witaj nieoczekiwanie prędka Rumunio! Możnaby powiedzieć brzydziej,
ale do zawodu Węgrami to dojdę w drodze powrotnej.
Zatrzymujemy się w
środku nocy na stacji benzynowej przed Oradeą. Znajomy z kombiaka potrafi po
angielsku.
- Well, so you're
from Poland... you have nothing to see here in Romania. People are poor,
there's no jobs. Everything's better in Poland, you have great country, great
roads...
- And girls?
- Ahhh! The girls
here are ten classes above the polish ones! - odpowiada z dumą, a szeroki
uśmiech zastępuje mu poprzednie przygnębienie. No dobra, zweryfikuję!
Przesiadam się na
autobus, który za 3000 forintów (40 kilka zł) zabiera mnie z Oradea
do Tîrgu Mureș.
4
rano, nowy kraj, nowe miasto, brak waluty (w portfelu tylko forinty, bo nie
byłem przygotowany tak szybko przejechać przez Węgry), do tego pełny pęcherz.
Za to w plecaku zapakowany smažený sýr, jeszcze przygotowany i zapakowany
przez Milana. Centrum Transylwanii wita.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz