Rumuni bardzo lubią piknikować, przy dowolnej
okazji. Podróż samochodem to nie tylko przemieszczenie się z punktu A do punktu
B z szybkim postojem na stacji benzynowej, żeby pasażerowie mogli uronić krople
z baku i hamburgs w nędznym barze. Przy drodze sprzedaje się arbuzy, a skoro
arbuz, to okazja żeby wysiąść i zrobić piknik. To nic, że kawałek dalej będą
jeszcze melony - cała rodzinka radośnie zatrzyma się drugi raz, rozłoży koce i
zacznie się spożywanie melonów. To zarówno doświadczenie Michała, którego
spotkam pod Moldoveanu za kilka dni, jak i moje, gdy wchodzę w góry a droga nad
górską rzeką pełna jest ognisk, grillów i namiotów. I ludzi patrzących na mnie
jak na wariata, bo po co się pchać do góry, kiedy tu też można usmażyć mięsko,
zjeść owoce, popić solidnie cujką a potem wrócić samochodem do domu.
Samobieżne osiołki
Pierwsze, co mnie zadziwiło w rumuńskich górach, to
właśnie te szlachetne zwierzęta. Dogoniły mnie, kiedy wspinałem się na
Curmătura Bratilei. Obracam się, a za mną trzy osiołki obarczone tobołkami, i
idą. Nikt ich nie prowadzi, same wybierają znaczony czerwonymi trójkątami
szlak. Właściwie robią to lepiej ode mnie, bo gdy pośród trawiastego przejścia
gubię szlak, osły sprowadzają mnie na dobrą drogę. Są też wytrzymalsze ode mnie
w podążaniu do góry z uporem, więc przepuszczam kolejne. Dopiero kilkaset
metrów za nimi idzie pasterz.
Jak okaże się w ciągu kilku następnych dni, to
bardzo popularny sposób transportu dóbr z dolin w góry lub na ich drugą
stronę... Pasterz i jego juczne osły przemierzający puste hale, to coś co daje
posmak atmosfery miejsca.
Centrum NASA
Na przełęczy (to owa curmătura) natykam się na
kosmiczną budowlę. Ni to bunkier, ni to stacja kosmiczna. Zamknięta podnoszonym
do góry włazem, świeci pośród zielonych gór na czerwono-białą, kłując wręcz w
oczy. Zostawiam plecak, sprawdzam środek. Dopiero w środku przypominam sobie,
że Wielo kiedyś mówił mi, że na fogarskiej grani można napotkać tzw. refugios
czyli schronienia dla wędrujących, i to właśnie jedno z nich.
To akurat najnowsze, postawione w przeciągu ostatnich dwóch lat. Mimo to już pasterze zdążyli je zniszczyć - wyciągnęli akumulatorki z panelu słonecznego, tak że w środku nie ma oświetlenia. Za to jest miejsce na około 10 osób spokojnie.
Pod Moldoveanu spotkałem Cristi, rumuńskiego
skauta, który uczestniczył w budowaniu tych nowych schronów i wiele mi o nich
opowiedział. Ten konkretny stawiali w śniegu w październiku. Zaznaczył mi także
wszystkie nowozbudowane schrony, których oczywiście nie ma jeszcze na
mapach. A na pewno nie na mojej Bel Alpin - której nie polecam komukolwiek
wybierającemu się w góry. Poziomice co 200m to coś, co przyprawić człowieka
może o szał, kiedy wchodzi i schodzi, a na mapie płasko...
Refugios przyjmują różną formę od kosmicznych
półkul do zwykłych chatek. Są w różnym stanie, ale co 6-7 godzin wędrówki da
się znaleźć miejsce, w którym można przeżyć spokojnie noc.
W tym pierwszym, metalowym pudełku, spotykam Teda i
Yvette, przesympatycznych Anglików, z którymi postanawiam zostać na noc. Przy
kawie, herbacie i długich rozmowach o Polsce i UK, a także o tym co warto i
czego nie warto zobaczyć w Rumunii upływa nam wieczór.
Na bezwodziu i rak
woda
Chwilę przed "pudełkiem" na Curmătura
Zârnei mijam pojedynczego wędrowca o spierzchniętych wargach. Zmęczony
przystaje, opiera się na kiju i z żałością w głosie pyta, czy gdzieś dalej
będzie źródło wody. Jakiekolwiek. Jakiejkolwiek. Bo od rana idzie od Moldoveanu
i nie ma nigdzie wody na grani... Na szczęście miał źródło przed sobą ok. 200m,
także szybko się ze mną pożegnał.
Ted potwierdził te rewelacje. Wcześniej spotkali
jakąś ekipę, która też szła cały dzień bez wody w piekielnym upale, jaki
panował na grani. I gdy doszli do "pudełka" to pili wodę z wielkiej
kałuży, przy któej widać było ślady owiec. Mnóstwa.
- Ale w tej wodzie są kijanki! - ze zgrozą zawołała
do nich Yvette.
- Nie ważne. - odpowiedzieli, po czym łapczywie
pili dalej.
Poniżej zdjęcie "wodopoju".
Wiemy, że kolejnego dnia trzeba będzie nabrać pełne
baki, tylko skąd? Rano decyduję się zejść jakieś 300-400 metrów stromym stokiem
w dół do wąskiego wąwozu, gdzie da się nabrać wody. Niestety powyżej, prawie u
źródła stacjonują owce, więc wodę zasypujemy chlorowymi tabletkami. Smakuje jak
basen, ale przynajmniej jest bezpiecznie.
O wschodzie słońca obserwuję pochód owiec na łąkę.
Instant fog
Fogarasze to
przepiękne góry, teraz widzę to wędrując po grani. Widoki jak z Tatr, strome
skaliste ściany, liczne jeziorka. Tylko że tutaj nie ma tłumów, kolejek na
szlaku. Nie ma pielgrzymek w klapkach czy koników do Morskiego. Jest cisza i
spokój, jest pustka jak okiem sięgnąć. Nad jeziorkami czy na grani można bez
przeszkód biwakować, chodzić poza szlakiem (który notabene jest bardzo dobrze
oznakowany, o to też zadbał Cristi).
Regularnie łapie mnie zjawisko błyskawicznej chmury wyskakującej z doliny, co daje spektakularne rezultaty. Im bardziej zmienna pogoda, tym lepsze foty. Pół godziny i nic nie widać, i takie kilka godzin jest niemalże codziennie.
Piątka spod
Moldoveanu
W blaszanym refugio
pod Moldoveanu spotykam piątkę Rumunów. Cristi, którego wymieniłem już
wcześniej, Laurę, Cristianę i Sylvii oraz Rudiego. Proponują, żebyśmy bez
plecaków jeszcze wieczorem ruszyli na Moldoveanu, najwyższy szczyt Rumunii
(2544 m. n.p.m.), mi to jak najbardziej w smak. Jest fragment z łańcuchami, ale
nie sprawia problemów.
Sylvii, Laura, Rudi,
Cristiana i moja skromna osoba. Fot. Tagu Wan
Wracając do blaszanki spotykamy trójkę nowych lokatorów.
- Hi, I'm Chris - jakoś łatwiej mi przedstawiać się angielskim odpowiednikiem.
- Hi, I'm Michał!
- Hmm... Poland?
- No przecież!
(Dwóch pozostałych to Niemcy, którzy niezbyt mieli ochotę się integrować). Michał wędrował sam przez Wschód, tutaj trafił przez Ukrainę i Mołdawię. Dobrze było znów z kimś porozmawiać po polsku, ale jak się okaże wcale to nie takie rzadkie tutaj. Razem w siódemkę zasiedliśmy do kolacji, każdy wyciągnął co miał. Węgierska ostra pasta, papryczki pepperoni, pasztety. W koło w plastikowej butelce zaczęła krążyć cujka tudzież palinka, czyli wódka pędzona najczęściej ze śliwek. Każde gospodarstwo ma swoją recepturę na nią, także za każdym razem smakuje zupełnie inaczej. Natomiast wydaje się, że każdy tutaj ma gdzieś ukrytą plastikową półlitrówkę, w której zawsze jest cujka do podzielenia się.
Cristi proponuje, że skoro następnego dnia idziemy w tę samą stronę, to żebyśmy poszli razem. Ochoczo na to przystaję, bo zdążyliśmy się już polubić, zawsze weselej w kompanii. Ruszamy na wschód słońca na Moldoveanu, tym razem już z plecakami.
Papirosy
Palenie w Rumunii
jest powszechne, knajpy, puby, ulice czy góry pełne są palaczy. Z ekipy
rumuńskiej, z którą wędrowałem, wszyscy palili. Za to jako szanujący przyrodę
nie wyrzucali petów gdzie popadnie, mieli na to ciekawy travellerski sposób.
Trzy kroki od
śmierci
Przebijamy się do Lacul Capre, które znajduje się w
pobliżu Szosy Transfogaraskiej. W międzyczasie nad Lacul Giurgiului mamy okazję
uzupełnić wodę, umyć się i ugotować herbatę (moja o smaku grzanego wina robiła
oszałamiającą karierę). Z przeciwnego stoku schodzi trójka turystów, jeden
zakłada biało-czerwonego buffa na głowę. Swoi, wspólnie jemy chałwę.
Szlak do Lacul Capre nosi nazwę "Three steps from death" jak tłumaczy mi Cristi. Z jednej strony przez kilka naprawdę niebezpiecznych momentów - szczególnie z plecakami - a z drugiej przez to, że kiedyś biegła tędy granica i do przekraczających ją nielegalnie strzelali żołnierze stacjonujący w tym rejonie.
fot. Tagu Wan
Poza pociętą o kable
ręką nic złego jednak się nie dzieje.
W międzyczasie aktywnie z Laurą i Cristianą uczymy się języków. Niesamowitą radość sprawia im, gdy stopniowo do angielskiego zaczynam wplatać kolejne rumuńskie słowa, a one same największym uwielbieniem darzą "skrzypce". Językowa wymiana owocuje projektem wielojęzykowego słownika, który teraz będę uzupełniał i testował na kolejnym wyjeździe.
Szosa
Lacul Capre jest tuż
przy Szosie Transfogaraskiej, więc jest też zatłoczone. Wygodna turystyka, bo
wystarczy podjechać do Balea samochodem, godzinka w górę i już można biwakować
nad pięknym jeziorkiem.
Do budowy Szosy zużyto swego czasu 6 milionów kilogramów dynamitu (!), ma niezliczoną liczbę zakrętów i najdłuższy tunel Rumunii (prawie 900m). W Sighişoara spotkałem kilku motocyklistów, którzy przyjechali tu z Polski tylko po to, żeby kilka razy wjechać i zjechać tą trasą, bo naprawdę robi wrażenie. Zresztą zjechaliśmy autostopem w dół z Rumunem i Belgiem, którzy przyjechali tu też tylko na rowery. W górę i w dół.
Stolica kultury
Trudno przychodzi mi
rozstać się z nowymi znajomymi z Rumunii, ale taki tryb podróżowania z tym się
nierozerwalnie wiąże. Cristi proponuje, żebym przyjechał na obóz skautowy, ale
niestety mi to nie po drodze. Zjeżdżam do Sibiu, przepięknego miasta, które w
2007 było europejską stolicą kultury.
Niesamowite bramy, podwórka i patio. Zostawiam plecak w hostelu i ruszam z aparatem na miasto.Tuż koło Mostu Kłamców spotykam zupełnie nieoczekiwanie jeszcze raz Laurę i Rudiego, którzy przez Sibiu wracają do rodzinnej Sighişoary. Trudno przychodzi mi rozstać się z nowymi znajomymi z Rumunii, ale taki tryb podróżowania z tym się nierozerwalnie wiąże. Cristi proponuje, żebym przyjechał na obóz skautowy, ale niestety mi to nie po drodze. Zjeżdżam do Sibiu, przepięknego miasta, które w 2007 było europejską stolicą kultury.
Dom w Cînaia
Na południowy-zachód od Sibiu ciągnie się pasmo Munții
Cindrell, które chcę przejść aż do Szosy Transalpina. Tutaj słowo o dostępności
map gór w Rumunii - jest losowa. Naprawdę ciężko o dobrą mapę, a w przypadku
Cindrell o mapę jakąkolwiek. Ruszam ze schematyczną mapką województwa Sibiu,
licząc, że znajdę coś w kurortach w górach. Nie znajduję nic oprócz zdjęcia
planszy z narysowanymi szlakami, ale się nie zniechęcam i ruszam dobrze
znakowaną trasą. Gdziekolwiek dojdę na wschód będzie Transalpina.
Nadchodzi wieczór,
zbierają się deszczowe chmury. Robi się ciemno, ptaki się pochowały i tylko
wiatr i cisza mi towarzyszą w tych ostatnich godzinach. Pochodzi błyskawiczna
mgła. Wcześniej kilka razy strachu napędziły mi sfory psów pasterskich - po
kilka-kilkanaście agresywnych psów, które opadają cię ze wszystkich stron
kołem. Są tylko na odległość kija lub gazu pieprzowego, trzymanego kurczowo w
ręce. Ujadają i kłapią zębami, czekając tylko na chwilę nieuwagi. A ty tylko
czekasz, aż pasterz usłyszy swoje psy i zejdzie do ciebie, co czasem trwa i
piętnaście minut. Pasterze twierdzą, że psy nic nie zrobią, nie zaatakują bez
rozkazu... ale to nie uspokaja, kiedy kolejny raz widzisz biegnące pędem w
twoją stronę ujadające psy.
Napieram, żeby dojść na nocleg w Refugio Cînaia, kiedy jednak tam dochodzę o zmroku, zastaję coś zupełnie innego niż blaszanki czy stacje kosmiczne. Wita mnie ponura, drewniana chata, strasząca otworami okien. Szczególnie po doświadczeniach z psami chata robi złowrogie wrażenie. Gdzieś u góry we mgle słychać ujadanie psów.
Kiedy jednak spędzam noc w chacie, klątwa zostaje odczyniona. W porannym słońcu dom prezentuje się przyjaźnie. W środku mam do dyspozycji pryczę na około 6 osób, stolik, piec opalany drewnem. Są też zapasy pościeli, ale jakoś jej nie ufam.
Przed domem wybija źródło, gotuję sobie ciepły
posiłek. Robię pranie, czytam książkę kupioną jeszcze w Krakowie. Za
chwilę w ruch idzie harmonijka, towarzysząca ptakom które już powróciły do
Cindrell. Wygrzewam się w słońcu i nie mam zamiaru nigdzie się ruszać, jest
sielankowo. Gdy tak siedzę przy stole przed domem, to czuję, że mógłbym
zamieszkać w takiej chatce. Przynajmniej jakiś czas, tak po prostu. Rąbać drwa
na opał, czytać i pisać, jeszcze przytransportować z dołu gitarę. Schodzić do
wioski po świeże pieczywo, zapasy warzyw. Wieczorami obowiązkowe ognisko.
Sielanka.
Ekspres powrotny
Streszczam relację,
bo właściwie to jutro znowu wyjeżdżam i nie będzie jak tego wszystkiego opisać.
W Alba Iulia spędzam kilka godzin. Ładne, ale całkowicie puste centrum, robi
raczej przygnębiające wrażenie.
W Cluj-Napoca spędzam kilka godzin od 22 do 2 rano,
między pociągami. Miasteczko studenckie, żyje i w wakacje i to do późnych
godzin (lub wczesnych, jak kto woli). Momentalnie poznaję tam Matyasa z
Francji, z którym wypadamy do pubu poznać jeszcze więcej ludzi.
Oradea to ekspres w godzinach porannych - od wschodu słońca do bodajże 10 rano, potem stopem na Węgry... gdzie panuje nieopisany burdel. A raczej opisany, ale to jeszcze w jednej notce.