UWAGA

UWAGA

Na stałe przeniosłem swoją działalność na język angielski, na drugim blogu - Old Long Road.com.

Najświeższe relacje (Azja Południowo-Wschodnia, Bułgaria i okolice) do znalezienia właśnie tam. Serdecznie zapraszam i mam nadzieję, że zmiana języka nie odstraszy :)

piątek, 24 stycznia 2014

Wielka ryba i rzeka-park w Valencii


Pouczeni przez policję zawracamy z podbarcelońskiej autostrady - najwyraźniej mają jakiś problem z ludźmi chodzacymi po niej pieszo w środku nocy. Ok, leśnymi ścieżkami i plażą docieramy do Tres Estrellas.

Blablacar jest bardzo popularny w Hiszpanii. Generalnie tańszy i szybszy niż pociągi czy autobusy - przynajmniej z naszego rozeznania. I definitywnie bardziej skuteczny niż kolejne dwie godziny sterczenia przy ruchliwej autostradzie pełnej rozpędzonych i nieskorych do zatrzymywania się aut. Natomiast wadą jest to, że czasem trafi się na kierowcę, który ni w ząb po angielsku, i o ile przy autostopie daje to radę, to umawianie się po hiszpańsku/angielsku przez portal różnie już działa. Mój hiszpański nie jest perfekcyjny, natomiast wydaje mi się, że "Hola, dos personas quieren hoy viajar contigo a Valencia" jest zrozumiałe, nawet jeśli niepoprawne gramatycznie. Natomiast zaskutkowało zdumieniem na twarzy kierowcy, kiedy pojawiamy się na miejscu spotkania na Placa d'Espana we dwójkę. Na szczęście znajduje się miejsce i w piątkę ruszamy do Valencii, w dodatku jeden z pasażerów mówi po angielsku.

Ludzie generalnie nie rozumieją, kiedy pyta się ich o miejsce do obozowania w mieście - jakiś las, duży park, przedmieścia - gdzie można rozbić namiot. Jak, w mieście? Że pole namiotowe? Nie, tak na dziko, po prostu las. Jak to, chcecie spać w parku? Przecież nie można. Trudno wytłumaczyć.

Po drodze piszę ponownie do Alejandro, poznanego jeszcze tego samego lata Hiszpana, z którym miałem okazję opiec kiełbaski i obozować w parku w Veliko Tarnovo w Bułgarii. Pisaliśmy też na tablicy Valencii na couchsurfingu, ale Alejandro mówi, że osoba, która nam odpisała nie jest godna zaufania (?) i że może jednak jakoś da radę nas przenocować. Pierwszy raz się spotykam z taką sytuacją, ale zdaję się na jego rozeznanie.

Koło 23 zjawiamy się w Valencii, kompletnie nie wiemy gdzie. Metro nie działa. Autobusy - nie w tej części. Co ciekawe po zmianie władz w Valencii na polityczną opcję inną niż w Mislata (która jest odrębnym "miasteczkiem", mimo że praktycznie dzielnicą Valencii) te pierwsze wycofały nocną komunikację między nimi. Zemsta polityczna, zagrywka albo taki klimat. Niemniej właśnie w Mislata mieszka nasz host.

Udaje nam się spotkać z Alejandro, który podejmuje nas los platanos machos (drugim rodzajem bananów, jadanym w smażonej formie w odróżnieniu od znanych nam słodkich bananów) i gości nas przez kolejne dwie noce - w trybie ekstra last minute - dzięki wielkie!

Rankiem ruszamy na zwiedzanie Valencii, by odkryć niesamowitą atmosferę tego miasta.







Ku mojej uciesze i ku coraz częstszym pytaniom Dani ("czemu fotografujesz każdy kawałek ściany zamiast pięknych zabytków?!"), odkrywamy również bogactwo sztuki w ciasnych uliczkach i zakamarkach Valencii:










Szkoda, że to nie sztuka


Oprócz sztuki ulicznej zachwycają nas dwa inne aspekty Valencii. Pierwszy to Riu Turia. Rzeka płynęła mniej lub bardziej spokojnie przez Valencię, aż do 1957 roku, kiedy w niespokojnym epizodzie zalała miasto. Mściwi mieszkańcy podzielili ją wówczas na dwoje, kierując główny jej bieg kanałem naokoło miasta, natomiast obecnie przez miasto płynie jej mniejsza odnoga, a stare koryto wypełnione zostało fascynującym, podłużnym parkiem, w poprzek którego nadal biegną mosty. Osobliwy widok, zaiste.



Drugi aspekt, to zaprojektowany przez Felixa Candela kompleks muzeów-oceanagrafiów-Bóg wie czego, przyciągający uwagę niebanalną przypominającą szkielet ryby formą. Do środka nie udało nam się wejść z uwagi na połączenie ceny biletów i naszego skąpstwa.






Błąkamy się w stronę rekomendowanych przez Alejandro lokali, gdzie można posmakować sławnych hiszpańskich tapas - przekąsek dodawanych do piwa, którymi, jak wieść gminna niesie, można się najeść jak normalnym posiłkiem. Sprawdzamy kilka kolejnych miejsc, gdzie dostajemy kilka plasterków szynki i sera... ostatecznie wkurzeni rezygnujemy z całej tej tradycji. Turystyczna legenda, to nie to co aperitivo w Mediolanie.

Udaje nam się za to dostać na salsotekę, gdzie po zlustrowaniu poziomu tańczących par wywijamy kilka tańców na uboczu, żeby nie zwracać na siebie nadmiernej uwagi.

Po półtorej doby spędzonej w Valencii zdecydowani jesteśmy ruszać dalej, do Granady. Znów sprawdzoną metodą - Blablacar, tym razem z Hiszpanami mówiącymi po angielsku. Docelowym miejscem noclegowym jest Travelers House - młody projekt serbskiej organizacji podróżników, polegający na wynajmowaniu przez wakacje mieszkania w jednym z miast Europy i goszczeniu wszystkich, którzy tego potrzebują. W zeszłym roku Istambuł, w tym roku, na nasze szczęście, Granada.

Nasi kierowcy są nawet skłonni podwieźć nas dokładnie na miejsce, co jest niezwykle pomocne biorąc pod uwagę fakt, że znów docieramy do miasta ok. 23. Dobre chęci kończą się jednak na stromych uliczkach Granady, gdzie samochód się przegrzewa i utykamy na dobre w bardzo niezręcznej sytuacji.

sobota, 11 stycznia 2014

Fiesta Barcelona



- Macie szczęście. - mówi kierowca, który zatrzymał się na środku ronda aby podwieźć nas z El Prat do upatrzonego przez nas kempingu w podbarcelońskiej wiosce. Prawdę mówiąc, to nasz jedyny autostop w Hiszpanii, jakieś 5 km. - Przyjechaliście do Barcelony w czasie największego z naszych świąt, La Merce. W całym mieście będą parady i koncerty.

Po całym ty zamieszaniu z autostopem od Belgradu, trzech dniach oczekiwania na lot we Włoszech i tanim połączeniu z Bergamo do Barcelony, wreszcie szczęście zaczyna nam sprzyjać. Dla nas i tak jest najważniejsze w tej chwili, że już jesteśmy w tej nieosiągalnej Hiszpanii, cokolwiek by się nie działo to Barcelonę zobaczymy, a i na samolot powrotny z Sevilli już nie jest tak daleko.

Odnajdujemy kemping Tres Estrellas, polecony nam przez Kate jeszcze w trakcie przygotowań do wyprawy (dzięki, był pierwsza klasa!), rozstawiamy namiot i wreszcie ruszamy posmażyć się na plaży. Niesamowita zmiana sytuacji, jeszcze wczoraj biwakowaliśmy w półopuszczonym kamieniołomie w Albino w Alpach (o tym w innym tekście), a dziś z ręcznikami i piwem ruszamy w pełnym słońcu na hiszpańską plażę. Nie bez powodu mówi się, że w podróży w trzy tygodnie przeżywasz trzy miesiące.





Ja po godzinie z nudów buduję zamek, natomiast Dani bawi się w najlepsze. W końcu plażing & smażing był wysoko na jej liście oczekiwań względem tej włóczęgi, cel spełniony!

Dwa dni poświęcamy Barcelonie, ekspresowo zaliczając najważniejsze punkty programu, w większości bezpłatne, bo ceny są w Barcelonie powalające. Wstępy do muzeów w okolicach 15 euro za osobę oraz kilometrowe kolejki nawet pod koniec września to standard - dziękujemy bardzo.


Za to bezpłatne też zachwycają - Park Güell, zaprojektowany przez architekta Gaudiego i zbudowany na początku XX wieku:







Ogólnie cała Barcelona wydaje się być przesiąknięta Gaudim, ale i trudno się dziwić - nie dość, że siedem z zaprojektowanych przez niego budynków znalazło się na liście Światowego Dziedzictwa UNESCO, to jako kataloński patriota darzony jest szczególnym szacunkiem w tym regionie.

Mówiąc o Katalonii, jest to niezwykle ciekawy przypadek. Region autonomiczny, z odrębnym językiem - dla mnie kataloński brzmi jak połączenie hiszpańskiego i francuskiego, co geograficznie by się zgadzało - odrębną historią i częściowo kulturą. Nie będę się na ten temat rozpisywał, bo niewiele wiem, natomiast podkreślanie odrębności Katalończyków jest widoczne na każdym kroku, a w zeszłym roku parlament Katalonii przyjął deklarację suwerenności, pierwszy krok na drodze do referendum o uzyskaniu niepodległości od Hiszpanii.


Różnimy się z Dani w kwestii kupowania pamiątek z wyjazdów. Ja wielkim fanem nie jestem - jako utylitarysta nie uznaję durnostoików i innych dupereli, a jako wspomnienia wystarczają mi robione przeze mnie zdjęcia i pisane teksty. W końcu jednak daję się przekonać, żeby zakupić coś co jest pamiątką a jednocześnie jest przydatne - korek do wina z mozaiką Gaudiego, kieliszek z zabytkami Barcelony. Przecież nie chcę być odebrany jako bezduszny robot. Dani za to szaleje po sklepie z pamiątkami, wybierając magnesy na lodówkę, dla siebie, dla rodziny, dla przyjaciół. Co zresztą zaowocowało później problemami na lotnisku w Bergamo - przy powrocie z Sevilli służby wzięły Dani na kontrolę, pytając szczególnie o magnesy. Wiozła ich tyle, że wzięto ją prawdopodobnie za przemytnika.

Po zakupie magnesów i oddaleniu się od sklepu dobre kilkaset metrów, chcemy sprawdzić dalszą drogę. Dani orientuje się, że nie ma tableta - w gorączce kupowania pamiątek zostawiła go na ladzie w sklepiku....

Udało się go na szczęście odzyskać, a dzięki powrotowi na Calle Princesa trafiliśmy niespodziewanie na paradę z okazji święta La Merce:


Konie:


...i obowiązkowa ekipa za nimi:





Pikachu - bohater narodowy Katalonii?


... najwidoczniej, ramię w ramię z Kapitanem Katalonią:




Parada gigantów - ogromnych figur, widocznych powyżej, jest organizowana już od ponad stu lat, a samo La Merce zapoczątkowano oficjalnie w 1871 roku. Święto wiąże się z ocaleniem Barcelony od plagi szarańczy w XVII wieku, a także ze zdobyciem Barcelony przez wojska Burbonów w czasie wojny o sukcesję. Nie mogłem się doszukać powodów, dla których Katalończycy celebrują dzień historycznej porażki, gdy ich konstytucja została zastąpiona dekretami Nueva Planta, prowadzącymi do zjednoczenia Hiszpanii...

Wieczorem w potwornym tłoku oglądamy pokaz fajerwerków. Nie warto było, naprawdę. Szczególnie, że wracając nocnym transportem gubimy drogę w miasteczkach barcelońskiej aglomeracji i w środku nocy lądujemy kilka dobrych kilometrów od naszego kempingu. Dzięki wskazówkom przyjaznego kierowcy autobusu z Libii trafiamy na dobrą drogę, później na pobocze autostrady, po której oczywiście nie wolno poruszać się pieszo. Prosto na patrol policji drogowej.


czwartek, 2 stycznia 2014

Heinz, noc na cmentarzu i włoska przystań



- Witam, nazywam się Heinz Guderian, generał Panzergruppe.

Co u licha? Podchodzi do nas średniego wzrostu, ciemnowłosy mężczyzna około 25 lat, z lewą ręką w gipsie. Podaje mi prawą, a kiedy zaczyna znów mówić wytężam całe swoje chorwackie moce, by zrozumieć co chce powiedzieć. Wskazuje na nasze piwa, z czego wnioskuję, że chce abyśmy mu jedno postawili. Odmawiam, bo w końcu sami ledwo mamy jakieś resztki kun. Potrząsa głową i znika w środku baru.

Ku naszemu zaskoczeniu pojawia się znów, tym razem trzymając dwie butelki piwa, które nam wręcza. Trochę się jąka, ale udaje nam się go zrozumieć.

- Widzisz... widzisz, jakim mężczyzną byłbym, gdybym nie powitał mojego rodaka butelką piwa - tłumaczy. O co chodzi? Wskazuje na moje oczy.

- Ty i ja, widzisz... Ty i ja, jesteśmy z aryjskiej rasy, mamy niebieskie oczy. Musimy sobie pomagać. - jeśli przedstawienie się jako generał hitlerowskiej armii nie przekonało mnie wystarczająco, że ma nie po kolei w głowie, dokonały tego jego ciemne oczy i włosy. - Widzisz, jestem Adolf Hitler. - salutuje nam. W tym momencie Dani jest nieźle przestraszona, bierze pod uwagę moją polską narodowość [tak samo jak jej ciemne włosy, oczy i skórę - Dani] - Musimy sobie pomagać dla czystości niemieckiej rasy. - odwraca się i odchodzi do baru.  Za chwilę wraca, niosąc kolejne dwie butelki. I wówczas zadaje mi długo oczekiwane pytanie (cały czas ignoruje Dani):

- Skąd jesteś? Z Niemiec?

Przez głowę przelatują mi możliwe konsekwencje odpowiedzi, ale co tam.

- Nie, z Polski.

Przez chwilę trawi moją odpowiedź, ale w końcu salutuje mi, rzuca jeszcze jedno "musimy sobie pomagać, jakim mężczyzną byłbym, gdybym nie postawił ci piwa" i wraca do baru. W tej chwili wszystko, czego chcemy to opróżnić nasze butelki tak szybko, jak się da i znaleźć miejsce na dzisiejszy nocleg, bo powoli zapada zmierzch - ale nawet nie zaczęliśmy drugiej butelki.

Heinz/Adolf wychyla się z drzwi baru i ni z tego, ni z owego mnie pyta:

- Czy chcesz mnie pocałować? - ze środka baru słychać śmiechy rozbawionej gawiedzi, która pewnie sprowokowała go do tego pytania. Wszystko zmienia się w jakiś ponury żart... Grzecznie odmawiam, łapiemy niedopite piwa i czym prędzej uciekamy znaleźć miejsce do spędzenia nocy.

Idziemy w górę wzgórza, w stronę lasu, trochę błądzimy po uliczkach. W końcu udaje nam się wyjść z Krapiny, mijamy małą kapliczkę, cmentarz, i na skraju lasu rozbijamy namiot. Gotuję makaraon, Dani zajmuje się wnętrzem naszego dzisiejszego domku. Rano, kiedy wyglądamy z namiotu, okazuje się że w ciemnościach nie ominęliśmy cmentarza wystarczająco...



Próbując wydostać się z Krapiny natrafiamy znów na problemy transportowe, piechotą dochodzimy do kolejnej miejscowości. Mamy szczęście i kolejny kierowca zabiera nas do Celje w Słowenii. Zostawiamy bagaż na stacji kolejowej i po raz pierwszy w tej podróży ruszamy na miasto bez plecaków i w pełnym słońcu.





Decydujemy, że nie będziemy ryzykować autostopu i do Ljubljany docieramy tanim pociągiem. O tym, co interesującego można znaleźć w Ljubljanie - Metelkova Mesto - pisałem już poprzednio. Noc spędzamy w miejskim park, co znów stresuje Dani, a nad ranem kontynuujemy podróż publicznym i prywatnym transportem. Najpierw - do wietrznego Triestu:



... włoskim pociągiem do Monfalcone - kolejnego "końca świata", gdzie nawet w turystycznej informacji nie mówią po angielsku, zaczynając każde zdanie od uśmiechniętego po włosku "Alora":





... i z pomocą Blablacar oraz rozbudowanego systemu metro dostajemy się do już znanego nam Mediolanu. Tutaj odnajdujemy spokojną przystań u Fabio, który jest pomocny jak zawsze. Wielkie dzięki!




Pełni nowego optymizmu, energii i włoskiego żarcia z aperitivo, z wypranymi ubraniami, po gorącym prysznicu i nocy spędzonej w komfortowych warunkach, decydujemy się dać autostopowi jeszcze jedną szansę - w końcu to było celem tegorocznej włóczęgi. Wydostajemy się z Mediolaniu zgodnie ze wskazówkami Hitchwiki i odkrywamy, że rekomendowane miejsce do łapania stopa jest zajęte przez patrol drogówki... idziemy kawałek dalej, w końcu marnując półtorej godziny trzymając jak idioci tabliczkę TORINO na złym wjeździe na autostradę. Kiedy się orientujemy, szukamy miejsca z internetem żeby sprawdzić jakiekolwiek inne opcje. Dobre nastroje pryskają, wraca poczucie zagubienia i frustracja.

Powoli pojawia się myśl - a gdyby tak znaleźć tani lot do Barcelony? Prawdopodobnie nie ma na to szansy, ale zawsze można rzucić okiem...