UWAGA

UWAGA

Na stałe przeniosłem swoją działalność na język angielski, na drugim blogu - Old Long Road.com.

Najświeższe relacje (Azja Południowo-Wschodnia, Bułgaria i okolice) do znalezienia właśnie tam. Serdecznie zapraszam i mam nadzieję, że zmiana języka nie odstraszy :)

środa, 11 grudnia 2013

Błąkanie po Bałkanach



Rozpędzone auta metr od nas, tuż za barierką autostrady. Idziemy może już z 30 minut, żadnego miejsca, żeby ustawić się ze tabliczką "Slovenia" - autostrada wypada prosto z zabudowań Zagrzebia, więc pozostaje albo stać na ulicy w mieście, albo... no właśnie. Kolejna autostrada i kolejna frustracja, że nie ma gdzie łapać. Rośnie zrezygnowanie, w takim tempie nie doczłapiemy się do Hiszpanii.

Trzy dni temu na wylocie z Belgradu było podobnie. Niby podążamy za radami z Hitchwiki, ale we wskazanej lokalizacji także nie ma dogodnego miejsca, żeby mknący kierowca mógł przeczytać tabliczkę "Croatia", a co dopiero się zatrzymać. Dani najpierw cieszy się z nowej dla niej sytuacji łapania stopa, ale po godzinie czar pryska, zaczynamy kilkukilometrowy marsz do bramek wjazdowych. Na nasze szczęście po kilkuset metrach na poboczu zatrzymuje się serbski kierowca. Z bułgarskim Dani Serbia staje przed nami otworem.

Pierwszy błąd: Nie będziesz brał krótkich stopów

Entuzjazm i ulga łamie pierwsze przykazanie - kierowca podrzuca nas ok. 20 kilometrów do bramek zjazdowych na Ruma i Novi Sad. Tam już utkykamy na dobre, jako że główny ruch na Chorwację idzie kilkanaście kilometrów i dwa zjazdy dalej...

Drugi błąd: Nie będziesz zbaczał z obranej trasy

Po kilku godzinach porzucamy nadzieję na ten kierunek i niemal od razu łapiemy stopa do Novi Sad. Od kierowcy dostajemy mapę Serbii, od jego matki (?) paczkę ciasteczek. Nie wygląda to tak źle...

Trzeci błąd: Nie będziesz włóczył się po pustkowiach, kiedy masz do przejechania 3000 kilometrów

Bačka Palanka - pierwszy nocleg na trasie, przy granicy z Chorwacją. Lądujemy w nocy, znajdujemy w miarę dobre miejsce na namiot na obrzeżach jakiejś fabryki. W sam raz, żeby rano przekroczyć granicę na Dunaju.

- Czy ma Pan papiery na tę gitarę? Trzeba wypełnić formularz...

Robię wielkie oczy. Na gitarę? Na granicy nie sprawdzają nam plecaków, ale czepiają się gitary? To nie dzieło sztuki, zapłaciłem za nią 100zł na portalu aukcyjnym... z przesyłką. Dani macha do mnie z oddali przezroczystą reklamówką z kupionym za ostatnie dinary chlebem. Zgrywam głupa i w końcu oddalam się. W końcu nie znam serbskiego. Gitara też nie.


Tego dnia jest podobnie ze stopem. Ilok, Vinkovci - wszędzie utykamy do momentu utraty nadziei. Jak się okazuje, krańców świata jest więcej niż jeden, i niektóre z nich leżą pośrodku kontynentu, Do tego w Županja znowu autostrada (wracamy do trasy Belgrad-Zagrzeb).

Absurd naszego objazdu:



Zero miejsca na poboczu, wszędzie zjazdy, wjazdy, znaki z przekreślonym AUTOSTOP. Rośnie obawa przed mandatem, no ale nie ma wyboru.



Ludzie dobrzy, tylko infrastruktura...

- Wskakujcie, tutaj nie mogę się zatrzymywać! - rzuca kolejny kierowca. Moją uwagę przykuwa plakietka jakiegoś rodzaju specjalnej chorwackiej policji, bujająca się przy desce rozdzielczej. Pułapka na stopowiczów?

Zmieniamy się z Dani na tylnym siedzeniu, teraz moja kolej odpłynąć w sen. Budzę się, gdy zajeżdżamy pod stację kolejową. Kierowca (wstyd przyznać, ale nie pamiętam imienia) wysiada, za moment wraca z biletami na pociąg. Okazuje się, że mieszka pod Zagrzebiem, ale stąd kursuje kolej podmiejska do stolicy... Ludzka bezinteresowna dobroć obezwładnia nas, cała złość na drogę i trudności w łapaniu autostopa momentalnie znika.

Ale teraz jesteśmy znowu na poboczu A3 wychodzącej z Zagrzebia. Już około trzy godziny zmarnowane, licząc dojazd tramwajem i autobusem za miasto, a nawet kciuka nie wystawiliśmy. Nie ma gdzie... zawracamy, rozważamy jaki będzie koszt autobusu. Zmęczeni, sfrustrowani i senni wspominamy jeszcze wczorajszy nocleg w namiocie w parku, jakieś 10 minut od ścisłego centrum Zagrzebia.

Jeszcze jedna zatoczka, przed zjazdem na A2 biegnącą na północ Chorwacji.

- Spróbujmy, piętnaście minut. - mówi Dani. - Potem wracamy do stacji autobusowej.

Siadam na poboczu, na odwrocie mapy Serbii smaruję SLO. Nie dane mi było dokończyć L, kiedy Dani zatrzymuje samochód. Wsiadamy, coś próbujemy po chorwacko-angielsku. Granica? tak do granicy. Sukces!!!

Tak lądujemy w Krapinie, tuż przed słoweńską granicą, tyle że w kierunku na Maribor... Jesteśmy dalej od Ljubljany, niż byliśmy tego samego dnia rano. Marzenie o Hiszpanii dosłownie się oddala, rośnie napięcie, we mnie dodatkowo spotęgowane poczuciem odpowiedzialności za całokształt włóczęgi. Żadnych autobusów ani pociągów, w jakimkolwiek kierunku naprzód. Ostatnie kuny wydaliśmy z nadzieją, że już nie będziemy potrzebować tej waluty. Bankomaty nie działają, a w tej chwili jedyne, czego chcemy podczas gdy zapada już wieczór na tym kolejnym z krańców świata, to wypić zimne piwo i przemyśleć dalszy plan.

W końcu udaje się - jest działający bankomat, obok bar, nawet piwo jest. Odkładamy na moment ciążące plecaki, siadamy na zewnątrz, otwieramy butelki, kiedy nagle słyszymy:

- Witam, nazywam się Heinz Guderian, dowódca Panzergruppe.

środa, 4 grudnia 2013

Belgrad - trzy razy deszczowo




Trzy toboły to zdecydowanie zły sposób pakowania, obiecuję sobie, że to drugi i ostatni raz tak wyjeżdżam. Na plecach 60 litrów, przy pasie torba z całym sprzętem fotograficznym, a w ręce pokrowiec z gitarą. Droga z dworca w Belgradzie do Studenckiego Parku nie jest długa, ale gdy jest pod górę, pada deszcz, na zegarku 23-cia, w kieszeni dwa pogniecione papierki sumują się do 20 dinarów (0,70 pln) i nie zna się miejsca, gdzie spędzi się bieżącą noc, to jakoś człowiekowi na dokładkę zaczynają toboły przeszkadzać.

A kiedy jeszcze dwa dni temu w eleganckiej koszuli z kołnierzykiem prowadziłem szkolenie biznesowe we Wrocławiu, takie problemy były nie do pomyślenia... Pół godziny po ukończonym treningu siedziałem w samochodzie Tomka w drodze do Budapesztu. Teraz koszula leży złożona na dnie plecaka - ważyć nic nie waży, a zawsze może się przydać.

- Nie masz gdzie przenocować w Budapeszcie? Nie ma problemu, stary, przecież nie będziesz się błąkał po nocy! - rzucił Tomek piętnaście minut po tym, jak się poznaliśmy. Blablacar łączy. Wielkie podziękowania!

A teraz kolejna deszczowa noc, marzę o usłyszeniu podobnego zdania w Belgradzie, 350km dalej. Telefon do Alexa, powiedział, że jest na spotkaniu Couchsurfingu właśnie w Studenckim, do którego zmierzam. Alex - Holender piszący w Belgradzie doktorat o... couchsurfingu.

Odnajduję couchsurferów schowanych przed deszczem pod jednym z budynków, razem z resztą lokalnej młodzieży. Z ulgą słyszę, że Alex może przenocować mnie dzisiaj, a także jutro znajdzie u siebie miejsce dla mnie i dla Dani - przyjeżdża nocnym z Sofii, Belgrad jest punktem, w którym zaczynamy naszą wrześniową włóczęgę. W tym miejscu wielkie dzięki dla Alexa i Dejana, jego współlokatora!

Kolejnego dnia jestem na nogach o 6, żeby odebrać Dani z dworca. Pociąg, jak zwykle, spóźniony godzinę. Widać tak nadrabiają przesunięcie czasowe między Bułgarią a Serbią. Na sennej stacji ekipa telewizyjna robi reportaż - może właśnie o opóźnieniach pociągów?

Ogromna radość, kiedy znów widzę Dani, wysiadającą z pociągu. Trzy tygodnie ciężkiej pracy w Polsce (5 treningów i ciągle toczący się projekt marketingowy) sprawiają, że wydaje się to być wiekami. Od teraz ruszamy już razem. Przeglądamy na jej nowym tablecie aplikacje, które mają pomóc nam w podróży i stwierdzam, że to jednak pomocne urządzenie. Komputer się nie umywa do tej poręczności.


Po śniadaniu z Alexem ruszamy zwiedzać Belgrad. W mniejszym i większym deszczu. Kalemegdan - wielka twierdza na styku Savy i Dunaju - obrazuje, jak istotnym punktem na mapie Europy był Belgrad. Podobnie jak brak wiekowych budynków. Miasto przechodzące przez wieki z rąk do rąk, na styku dwóch światów i trzech religii, było sukcesywnie niszczone i odbudowywane na nową modłę. Ciężko mi odnaleźć ukryty urok, o którym tyle opowiadał mi Geert, któremu w tym roku pomagałem w organizacji zawodów autostopowych z Utrchtu do Sofii, czy Tamara, która tu mieszka i pracuje. Jestem tu trzeci raz w przeciągu roku, trzeci raz w deszczu, trzeci raz ciężko mi się zanurzyć w tym mieście.





 - Nie byliście w Crkva Ruzica w Kalemegdanie? - Tamara nie kryje zdziwienia. Siedzimy w Blaznavec, barze do którego pierwszy raz mnie zabrała poprzednim razem. - To bardzo ciekawy kościół, z kandelabrami zrobionymi z łusek i mieczy...

Wychodzi na to, że nie szukałem dość wnikliwie ukrytego uroku Belgradu. Następnym razem. Rano staramy się wcześnie wyjść na trasę, zaopatrzeni przez Alexa w pudełka po pizzy do robienia tabliczek przy autostradzie. Na drodze do autobusu podmiejskiego staje nam tylko jeden sms: "Kris, zapomnieliście z mojego mieszkania  tableta. Alex"

English version - The Old Long Road

piątek, 26 lipca 2013

Podróżując w gwiazdach



W ciemności rozbrzmiewa tubalny, mnisi głos Atanasa, śpiewającego Miła Rodino, hymn Bułgarii. Echo potęguje wrażenie – siedzimy zamknięci na przestrzeni kilku metrów kwadratowych, a jedynym otworem są drzwi, za którymi widać pogrążony w mroku staw i gwiazdy nad nim.  Wszystkiemu towarzyszy jeszcze plusk wody, wydobywającej się z głębokości kilkudziesięciu metrów, w tej idealnej temperaturze między lodowatym a wrzącym strumieniem, jakiej w domu pod prysznicem nigdy nie udaje się osiągnąć. Siedzimy nadzy na kamiennej podłodze, korzystając z dobrodziejstw jednego z setek mineralnych gorących źródeł Bułgarii, a głęboki śpiew Atanasa przypomina mi wieczór spędzony przy męskim klasztorze w Dejani u podnóża Fogaraszy. On jest jeden, ale głos zwielokrotniony przez echo przywodzi na myśl tamten chór dwudziestki prawosławnych mnichów.

Hymn przechodzi w pieśń o bułgarskich wojownikach. Chyba wszystkie pieśni ludowe mają w sobie wątek bojowników o wolność lub wątek dziewczyny. Ta dotyczy obu – żołnierze spotykają się, by walczyć za Ojczyznę, i przysięgają na cześć swoich kobiet, że nie spoczną, dopóki poozostanie choć jeden Turek na bułgarskiej zi lub sami nie polegną na polu bitwy. Tylko jeden z nich, którego kobieta umarła, nie ma na co przysiąc, więc przysięga na konia i na swój miecz. Koń to tylko pokarm dla psów – odpowiadają drwiąco kompani – a ostrze to kawałek stali. Wracaj do domu, Twoja przysięga nie jest nic warta. Więc młodzieniec wraca do domu, pyta matki – co ma zrobić. Spytaj ojca. Jak, kiedy ojciec dawno leży w grobie. W takim razie przysięgnij na moje życie, swojej starej matki, ale wracaj do kompanów i walcz za Bułgarię.


- Najważniejsze jest myślenie. Stan świadomości tego, co dzieje się dookoła Ciebie oraz w Tobie. To podstawa przetrwania. – Atanas odstawia filiżankę z herbatą po czym koniuszkiem łyżeczki nabiera kroplę miodu. Wszystko osobno – w ten sposób jesteś w stanie poczuć prawdziwy smak herbaty i cieszyć się prawdziwym smakiem miodu. To była jego pierwsza lekcja. – Ale co jest potem? Potem jest powietrze. Oddychanie – bez tego w 4 minuty jesteś martwy. Trzeba nauczyć się świadomie, dobrze oddychać.
Pokazuje mi ćwiczenie oddechowe. Opróżniamy płuca bardziej, niż wydawałoby się to możliwe… po czym jeszcze trochę. Nabieramy więcej, niż powinno się dać… i jeszcze trochę.

- Wymieniasz całe powietrze, każdego dnia. Oddychasz nowym dniem, nową energią.

Próbuję jeszcze raz. Może to tylko w mojej głowie, ale czuję się, jakbym był bardziej zakorzeniony w tym dniu. Jakbym pozbywał się starego balastu, a nabierał oddechem teraźniejszość. Energia dzisiaj.

- Ale co jest potem?

- Woda?

- Tak. – potwierdza, głaszcząc długą brodę. Jeszcze jeden łyk herbaty i łyżeczka miodu. – Człowiek nie może żyć bez wody. Oczywiście, ważne jest to co pijesz, ale nie tylko. W Japonii zrobili jakiś czas temu eksperyment. Mówili słowa skierowane do wody, po czym zamrażali ją momentalnie i badali strukturę kryształów. Wiesz jak pięknie wyglądała woda, kiedy słyszała pozytywne słowa i myśli? I jak wielki chaos dotykał kryształy, kiedy odnosili się do niej negatywnie?

Notuję sobie w  pamięci odnaleźć stosowne zdjęcia.

- Składamy się z wody. Pomyśl, jak wygląda ona w człowieku, który jest pełen nienawiści, smutku, gniewu i żalu. I jak piękni możemy być, kiedy dajemy naszej wodzie pozytywną energię?

Głaszcze młodego Boyana po głowie. Chłopak zaraz odbiega, łapie rower i znika na piaszczystej drodze biegnącej przez wioskę.

- Kiedy mamy już wodę, co jest następne?

- Jedzenie? – zgaduję.

- To też jest ważne. Następne w kolejności. Ale zastanów się głębiej – bez jedzenia, na samej wodzie, możesz przeżyć miesiąc. Bez czego umrzesz w ciągu kilku dni?

Na początku nic nie przychodzi mi do głowy, może przez to że od śniadania jadłem tylko kilka śliwek i ta myśl o jedzeniu wciąż siedzi w mojej głowie. Nagle jednak coś zaczyna mi świtać.

- Sen!

- Tak, dokładnie. Bez snu albo umrzesz, albo oszalejesz. A na pewno będziesz przemęczony, nieuważny i nie w pełni świadomy tego, co się dzieje wokół i w Tobie. Dobry sen jest niezwykle ważny, potem pokażę Ci kilka ćwiczeń, które zapewnią Ci spokojny sen i należyte z niego wybudzenie, żeby zacząć nowy dzień.

Dolewam nam obu herbaty z emaliowanego dzbanka. Dosiada się do nas Naska z małym Yasinem na ramieniu. Mały trze oczy, coś mu dolega. W ostatnich dniach Naska zakrapia mu je regularnie mlekiem karmiącej matki, która przychodzi tu z wioski raz dziennie.

- A dalej mamy jedzenie. Ale też świadome. Wszystko zależy od tego, kiedy posadzisz roślinę, jak ją posadzisz. Jeśli włożysz nasiono w ziemię tak po prostu, nic z niego nie wyrośnie, albo drzewo będzie dawało chore owoce. Daj mu swoją energię, daj mu swoją miłość. Trzymaj każde nasiono przez kilka sekund w ustach, daj mu swoją wodę, energię. Daj mu się poznać, a będzie Cię kochało i obdaruje Cię wspaniałymi owocami. Potem dopiero wkracza wiedza o księżycu – kiedy sadzić, kiedy zbierać, kiedy wyrywać chwasty. Wiedza o tym, które rośliny się lubią, które współpracują, a które powinieneś trzymać jedno z dala od drugiego.


- Kiedy grasz na gitarze, masz zupełnie inną energię. – zauważa po kilku piosenkach. – I nie mam pojęcia, co grasz. Naucz mnie tego, co grasz.

Próbuję wytłumaczyć w jaki sposób znajduję dźwięki, ale nie potrafię. Znam teorię, potrafię ubrać akordy i dźwięki w matematykę tonacji i gam, ale to nie to. Większość chwytów, które gram, nie została wyliczona ale po prostu zagrana. Bo dobrze brzmią, nawet jeśli wyliczenia się nie zgadzają. Nie potrafię tego wytłumaczyć, to bardziej uczucie niż wiedza. Opowiadam o teorii budowy akordów, interwałach i akordach pokrewnych – ale to nie jest muzyka. To jak pisanie o tańcu.

- Rozumiem. Szkoda, ale to dobrze że nie potrafisz tego wytłumaczyć. To znaczy, że to pochodzi z głębi Ciebie, że to Twoja prawdziwa energia.

Bierze do ręki pięknie rzeźbiony kaval, na którym marzę, żeby się nauczyć grać. Gra jedną z bułgarskich pieśni, oczywiście o dziewczynie, do której wraca chłopak po walce z Turkami. Próbuję choćby wydobyć dźwięk z drugiego kavala, ale nie jestem w stanie. Chodzi o układ ust i kontrolę nad strumieniem powietrza.

- Jak zrobić, żeby zagrać jakąkolwiek nutę?

- Nie wiem. Ja po prostu gram, próbuj. – swego rodzaju rewanż za moje nieporadne gitarowe tłumaczenia.


Wieczorem siedzimy na podłodze wyścielonej materacami i gramy w Monopoly z Atanasem i Boyanem. Ćwiczę bułgarski, nie ma lepszej sytuacji niż zabawa z dzieciakami i konieczność znajdowania słów by odpowiedzieć. Jak rano, gdy Syanka pokazywała mi swoje skarby – muszelki, kamyki i kawałki kadzidła.

W pewnym momencie wchodzi Naska, w pięknej śnieżnobiałej sukni. To trzynasta rocznica ich ślubu, nie robią nic specjalnego z okazji tego święta, tylko Naska siedzi razem z nami w białej sukni, wydając z uśmiechem resztę papierowymi banknotami. Magiczny moment.


Otwieram oczy, przypominam sobie gdzie jestem. Poprzedniej nocy nie próbowałem podróżować w gwiazdach, czego uczył mnie Atanas. Za szybko zapadłem w sen, zmęczony całym dniem i nocną kąpielą.

- Uciekłeś w sen bardzo szybko, nie próbowałeś podróżować. Nie widziałem Twojego cienia.

Przytakuję, tłumaczę się zmęczeniem.

- To nic. Ale ćwicz, z każdym razem będziesz mógł być coraz dalej. Wiesz, ja z Naską podróżujemy bardzo często. Skarży się, że jestem bardzo szybki, w jednej chwili jestem już w gwiazdach i nie może mnie dogonić. Mówi, że mój cień tylko miga jej przelotnie i już mnie nie ma. Ale kiedyś mnie dogoniła w pół drogi, żebyś wiedział jak się potem cieszyła, człowieku!

Leżymy w namiocie, na owczym runie, które jest podarkiem od jednego z przyjaciół Atanasa. W skupieniu staram się zacząć dzień tak, jak mnie wczoraj poinstruował. Wreszcie wychodzimy na łąkę zanurzoną w słońcu, żeby nabrać energię na dalszy dzień. Wykonujemy kolejne ruchy, przesuwając energię coraz wyżej – od ziemi do podbrzusza i wyżej, aż wreszcie dociera do czubka głowy.

- Można iść jeszcze dalej, ale nie dzisiaj. Na dzisiejszy poranek tyle starczy, chodźmy wykąpać się w rzece. – biegniemy do pobliskiej rzeczki ocienionej licznymi drzewami, żeby do końca wybudzić wszystkie zmysły w chłodnej wodzie.


sobota, 13 lipca 2013

Destynacje, przystanki i domy

Piatra Craiului, Ruxi i Aurel

W ciągu ostatniego tygodnia zrobiłem ponad 2000 km, plącząc się w zamotanej siatce połączeń kolejowych, autobusowych, drogowych i pieszych szlaków. Zakopane – Tatry – Poprad – Kosice – Milhost’ – Kosice – Miskolc – Nyiregyhaza – Debrecen – Puspokladany – Oradea – Cluj-Napoca – Brasov – Zarnesti – Brasov - Sighisoara – Sibiu.

W większości z tych miast już byłem w zeszłym roku, w Koszycach nawet dwa razy. Dziwne uczucie, jestem niby tyle kilometrów od domu, ale dokładnie wiem, która ulica od dworca prowadzi do centrum, skąd odchodzą autobusy, odwiedzam wysiedziane kiedyś ławki, mijam opróżnione w zeszłym roku butelki w barach w kolejnych miastach. Aparat niecierpliwi się w torbie, ale te miasta mam już na dysku, spoczywają mniej lub bardziej spokojnie w komputerze w plecaku. Nie ma sensu robić nowych zdjęć, nie zaskakują, nie łapią mojej uwagi kolejne domy i uliczki. W Brasovie zrobiłem jedno zdjęcie, w Oradei nawet nie wyszedłem z dworca, w Nyiregyhaza jedno zdjęcie poza centrum, na pamiątkę noclegu przy torach kolejowych. W Sibiu wskazuję innym backpackersom drogę z dworca, opisuję trasy w Fogaraszach. Aparat wyciągam z przyzwoitości – to już znana opowieść.

Prawie wszystkie te miasta to przystanki, na drodze do czegoś poważniejszego, droga do nowego i niepoznanego, które leży teraz dalej, gdzieś na południe od Muntii Fagaras. Tam zaczynają się moje Indie Zachodnie. Przystanki rodzą zniecierpliwienie, poczucie niezaczęcia. To jeszcze nie to, jeszcze jeden pociąg, jeszcze dwie godziny czekania na dworcu na transport o krok bliżej przygody i Terra Incognita. Na przystankach spędza się tylko kilka godzin, szybki tour po mieście pomiędzy kolejnymi połączeniami. Czasem żal, że nie można dłużej – ale wszystkiego się nie zobaczy, zwiedzając każde kolejne miasto nie zajechałoby się za daleko. Wszystkiemu nie można poświęcić należytej uwagi, trzeba podejmować trudne wybory. Czasem jest po prostu irytacja, że na tym konkretnym przystanku nie ma po prostu NIC – pustka, rdza i beton. Jak Miskolc, z którego wolałem wyjechać nocnym pociągiem pełnym Cyganów, niż pozostać choćby minutę dłużej.

Z drugiej strony są destynacje, gdzie mam konkretne cele – jak zrobienie Orlej Perci czy drugiej trudnej trasy przez Piatra Craiului wraz z Tagu i skautami z Rumunii. Destynacje to też miejsca nie znane, zakreślone długopisem na mapie nazwy miejscowości, o których słyszałem, że „warto”. Głównie Bułgaria – Veliko Trnovo, Plovdiv, kolejne pasma górskie. Destynacje pojawiają się wraz z rozmowami z przyjaciółmi, przygodnymi znajomymi czy pracownikami informacji turystycznych. I rodzić będą kolejne przystanki na „drodze do”. Z tym, że tym razem nieznane, zaniedbane przystanki, którym nie można poświęcić dosyć uwagi, żeby nie utracić destynacji.

Piatra Craiului

Innym rodzajem przystanków – a może destynacji? – są domy. Takie checkpointy, które pojawiają się na mojej drodze i stają się bazami, bezpiecznymi miejscami po tygodniu wędrówki. Tak odebrałem Sighisoarę, gdzie po przejściu dwóch pasm górskich i po szeregu środków transportu dotarłem do rodziny Laury. Gdzie mogłem zostać trzy dni, nie troszcząc się o nic, śpiąc w wygodnym łóżku, jedząc domowe posiłki. Gdzie nie trzeba martwić się o zostawiony bagaż ani miejsce do mycia. Będąc otoczonym przez wspaniałych ludzi można zregenerować siły przed dalszą podróżą. Quicksave. Sądzę, że kolejnym domem stanie się Sofia – znana, w końcu spędziłem tam już łącznie ponad miesiąc.

Sighisoara z Laurą



Czekam na nocny pociąg do Craiovej o 3:10, w hostelowym barze. Na południe od Fogaraszy, gdzie niewiele jest już przystanków, jeden dom, a reszta to już destynacje.


środa, 26 czerwca 2013

Shte vidim


Niby przygotowuję się do najdłuższego dotychczas wyjazdu, ale wśród nawału bieżącej pracy zupełnie niezwiązanej z tym tematem przygotowania są nieco kulawe. I jak zacząłem o tym myśleć, to doszedłem do kilku refleksji.

Nie potrafię czytać przewodników – po trzech stronach zasypiam. W jakiś niepojęty dla mnie sposób przewodniki wynaturzają w moich oczach całe sedno podróżowania, tak, że nic nie pozostaje z fascynującego doświadczenia odkrywania nieznanego, codziennej niespodzianki i co wieczornego zaskoczenia. I dziwi mnie trochę, że coś tak mocno osadzonego w temacie podróżowania jest mi jednocześnie tak bardzo obce i nieprzystępne. Może właśnie przez owo zbyt łatwe i zbyt szybkie odsłanianie tajemnicy, odzieranie z resztek pozorów sensu wyjeżdżania. Z resztek dziecinnych marzeń małego chłopca o byciu odkrywcą, nie chcącego się pogodzić z okrutną prawdą, że wszystko już zostało odkryte i opisane.

No tak, musiał się w końcu pojawić Danilo Kiš. „Podróżować znaczy żyć” – napisał w roku 1958, powtarzając słowa Andersena, ale w jego wykonaniu miały całkiem nowy sens. „Rozkład jazdy na liniach autobusowych, okrętowych, kolejowych i lotniczych” w projektowanej przez jego ojca skończonej i doskonałej wersji miał opisać, ba!, miał odwzorować w postaci jednostek czasu i odległości cały świat. Wolne miejsca między godzinami odjazdów i dystansami wypełniała cała dotychczas zgromadzona wiedza na temat lądów i wód, kultur i cywilizacji, historii i geografii, zaczerpnięta ze wszystkich możliwych dziedzin, począwszy od alchemii, a skończywszy na zoologii. Gdyby ta księga powstała, wszystkie podróże stałyby się zbędne. Zastąpiłaby je lektura. (…) Siedziałbym w domu, wiedząc, że to, co zobaczę, będzie tylko kopią, nędznym odbiciem jakiegoś podrozdziału czy akapitu wszechświatowego rozkładu.
- Andrzej Stasiuk, Jadąc do Babadag

Skrajnym podejściem do tego jest to, co w romantycznym uniesieniu zrobił Chris McCandless, jadąc na Alaskę wyrzucając mapę, chcąc poczuć się jak na nieodkrytej i nieopisanej ziemi. W chwili kryzysu przypłacił to marzenie życiem, umierając z głodu odgrodzony przez rwącą wiosenną Teklanikę, nie wiedząc, że niedaleko jest stara przeprawa promowa.

Po drugiej stronie są ludzie wnikliwie przygotowujący się do wyjazdu, studiujący przewodniki, portale internetowe, książki, albumy ze zdjęciami, szukający ciekawostek. Starający się poznać kraj i jego mieszkańców jeszcze przed pierwszym krokiem w ich stronę. De facto zaczynają podróż w inny sposób - wpierw głową, później dopiero w wymiarze fizycznym i na koniec zmysłami.

Ja tak nie umiem i trochę po stasiukowsku to odkrywanie "intelektualne", pozazmysłowe, zostawiam na później.

Lubię jeździć do krajów, o których wie się tak niewiele. Potem wracam i wynajduję jakieś książki, wypytuję ludzi, zgarniam na kupkę okruchy informacji i sprawdzam, gdzie naprawdę byłem. Guzik z tego wychodzi, bo wszystko staje się jeszcze bardziej obce i przypomina sen śniony wewnątrz snu.
- Andrzej Stasiuk, Jadąc do Babadag

Planowanie wyjazdu koncentruje się u mnie na liście sprzętu, kilku pomysłach, liście 40 przydatnych słów (nie zwrotów), kilku sugestiach kulinarnych. W zeszłym roku te informacje o Bałkanach wydrukowałem sobie na trzech kartkach. Słowenia, Chorwacja, Czarnogóra, Albania, Serbia, Macedonia, zamknięte i streszczone na trzech kartkach, o zgrozo. Jechałem jako ignorant, świadomie wybierając bardzo ograniczoną wiedzę.

Natomiast czasem warto dysponować kilkoma podstawowymi informacjami na temat kraju, do którego się jedzie – bo świat maleje i ujednolica się, a to, co charakterystyczne, jest spychane w nieubłaganą i niepoznaną przeszłość przez to, co wszędzie jest takie samo. Czasem trzeba się naszukać, żeby trafić na to, co albańskie, rumuńskie czy bułgarskie i nawet mieszkańcy tych krajów czasem nie pomogą. Po przybyciu do Bułgarii Mitko zapytał się mnie, co chciałbym zjeść. Bez wahania otworzyłem zeszyt z notatkami i powiedziałem: Banicę. Naprawdę?! Lubisz to?! To straszne gówno. I wbrew moim protestom zamówił mi pizzę. Nieubłagane ujednolicenie świata.

Dlatego czasem staram się przemóc niechęć i zdobyć chociaż kilka informacji, które pozwolą mi się zahaczyć w tamtejszości jeszcze przed przybyciem. Jednocześnie może gonię za czymś, co już nie jest tamtejszością, a jakimś wspomnieniem po niej?

I w takich chwilach żal mi przyszłych pokoleń, bo co zostanie dla nich? Czy będzie jeszcze jakikolwiek sens wyjeżdżać, tylko po to, żeby trafić do domu – tylko 1000 kilometrów dalej?

Podobnie jest tym razem. Mam dwa miesiące – wiem, że na początku września muszę być w Polsce. Wiem, że chcę odwiedzić przyjaciół w Rumunii, wyruszyć z nimi w Fogarasze lub Retezaty. Wiem, że odwiedzę przyjaciół w Sofii i chcę wybrać się w Rodopy, zobaczyć Starą Płaninę i Plovdiv. Nic nie czytałem o tych górach ani o tym mieście – tylko słyszałem kilka legend i strzępów informacji. Świadomie nie chcę tego składać w całość, żeby mieć przyjemność codziennie trafiać na zagadkę, na nieodkryty (dla mnie) kawałek ziemi i być zaskakiwanym. W nieuniknionej konsekwencji tego podejścia ominąć kilka ważnych miejsc czy smaków, o których nie udało mi się dowiedzieć, stwarzając sobie preteksty, by gdzieś jeszcze wrócić lub by pozostawić je w sferze nigdy już niewykorzystanych okazji.

Co poza wymienionymi krajami i pasmami górskimi? Zobaczymy. Stąd bułgarski zwrot w tytule – „zobaczymy”. Gromadzę sprzęt, który pozwoli mi jechać, nie ustalając z góry w którym miejscu skręcę w prawo, które odwiedzę, a które pominę, a w którym wreszcie dopadnie mnie chwila, że czas już wracać. I takie podejście shte vidim jest dla mnie podstawą podróży. Może to właśnie odróżnia włóczęgę od wyjazdu? Pozostawienie sobie dostatecznie dużo miejsca na zaskoczenie, na błędy i na stracone okazje a także na korzystanie z tych zupełnie nieprzewidzianych.

Notabene, bułgarskiego też zacząłem się uczyć dopiero po powrocie. Może bez samodzielnego odkrycia i pokochania czegoś nie jestem w stanie podejść do kraju, kultury, historii? Może w arsenale pozostaje mi tylko wstępne otaksowanie wzrokiem i nie bazująca na niczym konkretnym decyzja, że warto umówić się na pierwsza randkę?


sobota, 15 czerwca 2013

Pełny plecak. Co zabrać w długą podróż?

ekwipunek jeszcze przed wielotygodniową weryfikacją przydatności

Dziś skończył mi się ostatni słoik lutenicy, co oznacza że zbliża się czas wyjazdów na południe. A skoro zbliża się czas wyjazdów, to ostatni czas na uzupełnienie ekwipunku. Spojrzenie w przyszłość - szukanie odpowiedzi na pytanie: co zabrać? - nieodłącznie ściąga spojrzenie w przeszłość. Od kilkunastu wyjazdów robię szczegółowe listy tego, co zabieram, a po powrocie oceniam co mi się przydało i modyfikuję je odpowiednio. Specyfika długiego podróżowania wymaga lekkiego plecaka, więc nad każdym wyborem długo się zastanawiam.

Na pewno mistrzem minimalistycznego pakowania się nie jestem, ale może komuś przyda się moja lista do stworzenia własnej? Albo może ktoś mi podpowie jakieś własne patenty, o których dotychczas nie pomyślałem!

Podstawowe założenia to:
- redukuję wagę do minimum, zwykle kosztem wygody
- nie muszę wyglądać szczególnie elegancko
- biorę mało ubrań, kosztem częstego ich prania

1. Plecak
Osprey Kestrel 48 - to na ogół wystarczający litraż, poza sytuacjami kiedy musiałem górskie buty wrzucić do środka, a jeszcze dopełnić go zapasami na 3-4 dni w górach i wodą. Natomiast Osprey to dla mnie czołówka jeśli chodzi o przemyślenie i wygodę plecaków - troki boczne, wiele kieszeni, świetny system nośny - a to najważniejsze. Najwyższa półka. Koniecznie z pokrowcem przeciwdeszczowym. 2150g.


Spanie:

2. Śpiwór
Fjord Nansen Finmark - lekki i zupełnie wystarczający na Południe, nawet w górach. 900g.

3. Karimata
Wygodniejsze i lżejsze niż mata samopompująca, tylko przeraża wielkość tuby przyczepionej do plecaka. 200g.

4. Namiot
Fjord Nansen Tordis I - rewelacja. Testowałem go w zeszłym roku i jestem kompletnie zakochany w tym namiocie - bardzo przestronna, szybka w rozstawianiu i wytrzymała jedyneczka. Może niektórzy radzą sobie z namiotem z Tesco, ale z dyskontów to sobie można kupować spodnie (zresztą mam), a nie sprzęt któremu mamy zaufać. 1900g.


Ubranie:

5. Kurtka
Fjord Nansen Telemark - membrana, niska waga, wysoka garda, wentylacja pachowa. Więcej od kurtki nie chcę, Telemark sprawdza się świetnie. 500g.

6. Spodnie
Dwie pary spodni szybkoschnących z odpinanymi nogawkami - po co zabierać krótkie spodnie i długie osobno? Rewelacyjne Jack Wolfskiny i jedne za 50zł z Tesco. 700g.

7. Podkoszulki
Ważne żeby były oddychające, szybkoschnące i jasne. Ja używam 3 sztuk kupionych w Intersporcie za 30zł/szt., wystarczają wyśmienicie i nie żal jak się podrą. 450g.

8. Bielizna
Fjord Nansen Osen - dobrze odprowadzają wilgoć, szybko schną - czego chcieć więcej. 180g.

9. Skarpetki
Używam tzw. trekkingowych - warto zainwestować w komfort stóp. 180g.

10. Polar
Fjord Nansen Storm X-Block - kolejna rewelacja. Wentylacja pachowa + nieprzewiewność. To moja jedyna bluza na wyjazdy, wystarcza. 780g.

11. Czapka
Zamiast czapki buff na głowę. Lekkie, wielofunkcyjne, nie żal. 30g.

Obuwie:

12. Buty trekkingowe
Meindl Softline - wygodne, przewiewne, z membraną w razie deszczu. O wytrzymałości powiedziałbym wiele złego, po 3 miesiącach już je szyłem. Natomiast nie ma co oszczędzać na butach, to oprócz plecaka, namiotu i śpiwora najważniejsza część ekwipunku. Ważne, żeby były też lekkie na tyle, że spakowane do plecaka nie przeszkadzają. 1000g.


13. Sandały
HiMountain Nevis - rozpadają się po 3 tygodniach. Za to są tanie i lekkie - więcej nie potrzeba. 200g.


Kuchnia:

14. Palnik + butla
Optimus Crux Lite + butla 125g, wystarczają a w razie czego można spróbować dokupić butlę. Trzeba zwrócić uwagę, żeby był lekki i odpowiadał najpopularniejszemu systemowi butli - na moje rozeznanie jest to GoSystem, natomiast warto sprawdzić jaki system jest bardziej popularny w rejonie, w który się wybieramy. 200g.


15. Sztućce
Spork połamał mi się po tygodniu. Polecam prostą łyżkę, z aluminium żeby było lżej. Odzwyczajam się od widelca na czas podróży - jest zbędny.

16. Nóż
Jeździłem z ładną Muelą, została w Chorwacji. Obecnie używam scyzoryka Victorinox z uwagi na to, że ma w sobie też otwieracz do konserw i korkociąg. Za to bardzo niewygodnie się czyści z pasztetu, muszę przemyśleć to rozwiązanie.

17. Miska
Dwie miski aluminiowe, jedna wchodzi w drugą. Może dwie to trochę luksus, ale trudno - kulinarne szaleństwo. 100g.

Higiena:

18. Ręcznik
Fjord Nansen Tramp - szybkoschnący, przez tyle tygodni mi nie zapleśniał chociaż w różnych warunkach podróżował w plecaku.Gdyby jeszcze był ciemny, byłaby to perfekcja. 100g.

19. Kosmetyki
Wszystko zminiaturyzowane - mały żel 2w1, koncentrat pasty (Ajona, do dostania w aptece), mały dezodorant. Maszynkę wożę, ale lusterka już nie - korzystam z hostelowych albo w łazienkach ogólnie dostępnych. Unikam sprowadzenia na siebie 7 lat nieszczęścia.

20. Szczoteczka do zębów

Inne wyposażenie:

21. Czołówka
Petzl Myo RXP - poszalałem, kupując coś o jakości znacząco przewyższającej moje potrzeby. Niestety, odbija się to negatywnie na wadze. Ale latarka rewelacyjna i jak na razie niezawodna. Dlaczego czołówka, to chyba w dzisiejszych czasach nie trzeba tłumaczyć. Ktoś jeszcze używa tradycyjnych latarek? 175g.

22. Kompas

23. Zapałki
W woreczku strunowym

24. Zapasowe sznurówki

25. Gumki recepturki

26. Worki na śmieci

27. Papier toaletowy

28. Marker
Do pisania na kartonach na stopa.


29. Mapa
Ciężkie to i nieporęczne, ale trudno coś poradzić. Woziłem zarówno mapy górskie, jak i poglądową mapę Europy do planowania trasy - teraz zrezygnuję z tej ostatniej.

30. Gaz pieprzowy
Ostrożności nigdy za wiele. Nawet jeśli realnie nie pokonamy sfory psów gdzieś w środku gór, to gaz w ręce dodaje odwagi i pozwala opanować strach i działać racjonalnie.

31. Zeszyt i długopis
Zawsze w bocznej kieszeni, do podróżnych notatek - zapisywania wrażeń, przemyśleń, istotnych informacji, ulic, nazwisk, telefonów, godzin odjazdów autobusów, cytatów, informacji z rozmów w autobusach. Wspaniała pamiątka.


32. Apteczka
Jeden z największych problemów. Co zabrać, żeby było lekko, ale i bezpiecznie? Na pewno bandaż elastyczny, coś do odkażania - woda utleniona w żelu. Sprzęt do operowania - penseta i małe nożyczki, do tego gaza. Ibuprom, węgiel. Krem UV i - najczęściej używany artykuł - pomadka ochronna do ust. W górach nieodzowna - dla mnie. 200g.

33. Plecaczek
Fjord Nansen Jeran - czasem niezbędny, żeby nie wychodzić na miasto z całym sprzętem. Czasem potrzebny, żeby wypełnić go dodatkowymi zapasami i przytroczyć na zewnątrz dużego plecaka. Składany i lekki. 100g


Sprzęt foto - o tym może innym razem, ale wybitnie ekspertem nie jestem, cały czas dobieram odpowiedni dla siebie wariant. Targam lustrzankę, ale mam wrażenie, że warto.


Elektronika - woziłem tylko telefon z wifi, ale w tym roku zabieram ze sobą lekkiego netbooka (1000g).

Ogółem: ok. 10kg na plecach - nie liczę części ubrania na sobie. Plus sprzęt fotograficzny i jedzenie, woda. Może robi się ciężko, ale jesteśmy samowystarczalni - dom, garderoba, kuchnia i spiżarnia jest całkowicie na plecach, pozostało wyjść do ogródka!


To, że coś się nie znalazło w tym zestawieniu, nie gwarantuje że nie jest to potrzebne. Albo że nie będzie to potrzebne Tobie akurat. Natomiast to, że nie ma w zestawieniu wielu nowoczesnych bajerów i gadżetów (składane kubki, camelbak, miniaturowe toporki, rozkręcane saperki) - wiele z nich miałem, zabrałem na krócej lub dłużej i na zawsze wykreśliłem z list. Zrezygnowałem też z kilku rzeczy prosto zastępowalnych - linka, zapasowe baterie do czołówki, kropelka, zestaw do szycia. Cały czas pracuję nad redukcją wagi i rezygnacją ze zbędnych rzeczy.

piątek, 7 czerwca 2013

Bergamo - nie tylko lotnisko w drodze do Mediolanu


Jest 6 rano, przejmująco zimne powietrze budzi mnie z i tak często przerywanego snu. A może to nie zimno, ale to poczucie niebezpieczeństwa, kiedy nocuje się bez dachu nad głową, w miejscu znalezionym piętnaście minut przed złożeniem głowy na poduszkę (poduszkę?), na dodatek jakieś 30 metrów od parkowej ścieżki. Zmysł, który jeszcze dotychczas nie dał mi wpaść w jakieś poważniejsze kłopoty noclegowe.

Podnoszę się z gazet, ułożonych na trawie pod drzewem. Pomysł Natalii, zresztą wyśmienity, bo śpiwór nie zawilgotniał mi jakoś bardzo od gleby. Pomysł o tyle bardziej ironiczny, że gazety bezpłatne w Bergamo dotyczą zakupu nieruchomości... Może nie mieliśmy czterech ścian, ale własną podłogę we włoskim miasteczku tak.



Tak trzeba sobie radzić z niewielkim bagażem w Wizzair i brakiem możliwości zabrania namiotu na pokład. Niestety żadnego coucha nie udało nam się na czas załatwić, a za wynajęcie miejscówki zapłacilibyśmy tyle co za bilet lotniczy w dwie strony.

Dlaczego ludzie grodzą wszystko, do czego tylko uda im się zdobyć prawo? Miejsca na rozłożenie gazet szukaliśmy bardzo długo, trochę tracąc już nadzieję, że w ogóle pójdziemy tej nocy spać. Wszystko zamknięte, zagrodzone, na kłódkę, na klucz, na szlaban. Nadmiar miejsca, a przecież nasze skromne śpiwory nikomu by nie wyrządziły żadnej krzywdy.


Bergamo - opis przewodnikowy

Z Bergamo pierwszy raz spotkałem się w książce Marzeny Filpczak "Tanie latanie", gdzie odniosłem wrażenie, że autorce wręcz bardziej się tam podobało niż w samym Mediolanie - w pamięci został mi opis wąskich brukowanych uliczek wieczorową porą (no ale gdzie tego we Włoszech nie ma?). Mimo wszystko, kiedy z Natalią kupowaliśmy bilety lotnicze hasłem wyprawy było "lecimy do Mediolanu!".

Mam słabość do małych miasteczek, w których pozornie niewiele się dzieje. Gdzie jednym autobusem jesteśmy w stanie dokonać całego przekroju miejscowości, nie tracąc rachuby w liczbie przystanków. Może dlatego Bergamo stało się dla mnie o wiele bardziej imponującą destynacją niż Mediolan, pełen obcych, turystów, składowanych hałdami śmieci, hałasu i ruchliwości. Bergamo oferuje zupełnie coś innego.



Na przyjeżdżającego czyha widok murów Citta Alta, od razu wskazujący, gdzie kryje się potęga miasta. Dla budowy ponad 6-kilometrowych murów wyburzono solidny kawał miasta, a projektowane koszty budowy ponad 20-krotnie przewyższyły projektowane wydatki, zabierając z kieszeni Wenecjan pokaźną sumkę. Takich zmian w kosztorysie to nawet najbardziej popierane projekty unijne chyba by nie przepchnęły.

Mury otaczają imponujące wzgórze, na które prowadzi pajęczyna poskręcanych uliczek, w których można kluczyć do zupełnego zagubienia, gdyby nie jedna wskazówka - zawsze w górę. Tak więc idziemy, zawsze w górę, w ciągu kolejnych dni poznając chyba każdą z dziesiątek dróg dojścia od samego dołu.




Na szczycie czeka senny - przynajmniej na początku listopada - plac. Gołębie nic nie robią sobie z tego, że stanowią sztampowy element krajobrazu, wygodnie im z tym. Pan w średnim wieku przystaje, żeby poczytać gazetę. Obok przyklęka chłopak, wyjmuje z futerału gitarę. Uwielbiam spędzać godziny na obserwowaniu takiego powolnego rytmu ludzi przepływających przez serce miasteczka. Bergamo nadaje się do tego doskonale.



Co zjeść

Pizzę, oczywiście. W Bergamo jadłem najpyszniejszą pizzę w życiu, kompletnie niepodobną do naszych pizz. Ilość i płynność sera nieporównywalna absolutnie z niczym. Fakt, kosztowała krocie na wagę - ale warto było.


Co wypić

Włochy, jak wszystkie ciepłe południowe kraje, kojarzą mi się z winem - i większości znajomych również. Dopiero za piątą moją wizytą we Włoszech, a drugą w Bergamo, Andrea goszczący mnie na couchu przedstawił mi inne trunkowe oblicze Włoch - amaro. Likier sporządzany na ziołach, wywodzący się (a jakże) z górskich klasztorów, stosowany jest na wszystko, kieliszeczek po posiłku. No może dwa.


Może wynika to ze swoistego kontrastu z pobliskim i bardziej sławnym sąsiadem. Może wcale Bergamo nie jest tak spokojne i przyjazne, na jakie wygląda? Mam tylko 5 porozrywanych wydarzeniami dni spędzonych tam, żeby to ocenić. Dla mnie pozostaje to niezwykle atrakcyjne i kolorowe miasteczko, nie tylko lotnisko w drodze do Mediolanu czy punkt przesiadkowy w drodze dalej.

Praktyczne informacje:
- najpyszniejsza pizza do kupienia na wagę przy Via Gombito, na zachód od Piazza Vecchia. Wystawy nie da się przegapić... ;)
- w miarę rozsądne ceny za amaro w Citta Alta możemy znaleźć na północnym końcu Via Salvecchio
- informacja turystyczna przy dworcu kolejowym i autobusowym, za McDonaldem
- pyszna i tania kawa w kawiarni (nawet jak na polskie zarobki) - 1 euro, praktycznie wszędzie
- wifi w całych Włoszech to jakiś ponury żart, na darmowe (np. McDonald, turystyczne) trzeba się rejestrować z użyciem włoskiego numeru. Trzeba tankować wifi po kawiarniach
- tanie połączenia w góry - autobusem w Orobie, lub pociągiem do Lecco (góry + ogromne jezioro)
- jeśli jednak chcemy dostać się do Mediolanu, to zarówno koleją, jak i autobusem kosztuje to około 5 euro
- Orio al Serio (lotnisko w Bergamo) jest jednym z głównych hubów wylotowych tanich linii w kierunkach wschodnich i bałkańskich - warto zerkać na połączenia z przesiadką w Bergamo

piątek, 24 maja 2013

Piramidy nie tylko w Egipcie - Melnik


Wioska duchów

Od południa chodzę po Kovachevicy, wsi-skansenie położonej w jednej z dolin Rodopów. Zbudowana przez ludność uciekającą przed islamizacją Bułgarii w trakcie osmańskiej okupacji, posiada bardzo charakterystyczną kamienną architekturę, którą cieszę oko.




Domy, mimo że dobrze utrzymane, jednak w większości stoją puste, a w całej wiosce panuje dziwna i nienaturalna cisza. To nie zwykły, wiejski spokój i sielanka... Bardziej niepokojąco się robi, kiedy zastaje mnie zmrok - z każdym chowającym się za górami promieniem słońca cisza staje się bardziej niepokojąca. Kovachevica i cała dolina tonie w mroku, w pustych domach nie palą się światła. Rodziny nie zasiadają do kolacji. Jest tylko pustka na wąskich, brukowanych uliczkach. Przyświecam sobie czołówką, płosząc nietoperze. Wyobraźnia momentalnie zmienia się w najgorszego wroga, dopowiadając historie ciemnych bram i skrytych w mroku wnęk domów. Tym bardziej, że Rodopy, olbrzymie pasmo górskie, słyną z legend o zagubionych duszach i są owiane aurą tajemniczości...

Staram się odtworzyć z pamięci drogę, jaką przeszedłem między domami, by trafić na główną szosę i czym prędzej opuścić to miejsce i rozbić się z dala od ponurych zabudowań.








Piramidy w Melniku

Nie wiem, czego się spodziewałem po Melniku, którym zainteresowałem się jeszcze w Polsce za radą Hani, z którą pracowałem w Fjordzie. "Piramidy"... Chyba bardziej oczekiwałem czegoś w rodzaju kurhanów czy kopców pogrzebowych, niż zachwycających formacji skalnych, pośród których przyszło mi wędrować. Pośród utworzonych z piaskowca kolumn prowadzą resztki drogi jeszcze z czasów rzymskich.



Odwiedzam jeszcze Monastyr Rożeński, a wracając zauważam miejsce, które od razu wiem, że stanie się moim miejscem noclegowym. Nie darowałbym sobie, gdybym tam się nie rozbił.





Winne zagłębie

Melnik leży niedaleko granicy z Macedonią i Grecją. Pod koniec października, wędrując przez te okolice z plecakiem mogłem narzekać na temperatury rzędu 25 stopni. Nic dziwnego, że cały teren zagospodarowany jest winnicami i region słynie z przepysznego wina.

Miałem okazję najpierw spróbować, a później zakupić (ze znacznym zapasem) wino wyrabiane przez miejscową ludność, sprzedawane w plastikowych butelkach. Do tej pory nie przepadałem za winem - wizyta w Melniku zupełnie odmieniła moje spojrzenie na ten trunek. Serdecznie polecam i nie wyobrażam sobie, jak można spróbować poznać ten region nie poznając jednego z jego największych skarbów.

Niestety, spróbowanie melnickiego wina ma też swoje złe strony - próbując "bułgarskie" wina w cenie dwa-trzy razy wyższej niż w Melniku, smakują jak rozwodnione... Wymagania nieodwołalnie wzrosły - także ostrzegam.





Informacje praktyczne:
- z Gotse Delchev (większe miasto 15km od Kovachevicy) na drugą stronę pasma Pirinu nie jeździ.... nic. Żaden transport publiczny. Aż nie chce się wierzyć. Jedyna droga to kręta i stroma, ale bardzo malownicza szosa i autostop
- zwiedzanie Monastyru Rożeńskiego jest bezpłatne. Dojście bardzo dobrze oznakowane od Melnika (ok. 1h)
- wina i pelin (rodzaj wermutu) w plastikowych butelkach można kupić już od 2,50 lewa (5zł) za litr. Są też sprzedawane w pięciolitrowych baniaczkach...
- o autostopie w Bułgarii słów kilka - czysta bajka. Ludzie widząc mnie z plecakiem sami zatrzymywali się, pytając czy nie podwieźć. Absolutny zachwyt