UWAGA

UWAGA

Na stałe przeniosłem swoją działalność na język angielski, na drugim blogu - Old Long Road.com.

Najświeższe relacje (Azja Południowo-Wschodnia, Bułgaria i okolice) do znalezienia właśnie tam. Serdecznie zapraszam i mam nadzieję, że zmiana języka nie odstraszy :)

niedziela, 26 sierpnia 2012

Wierzchołki Rumunii

Ejże, piknikujmy!
Rumuni bardzo lubią piknikować, przy dowolnej okazji. Podróż samochodem to nie tylko przemieszczenie się z punktu A do punktu B z szybkim postojem na stacji benzynowej, żeby pasażerowie mogli uronić krople z baku i hamburgs w nędznym barze. Przy drodze sprzedaje się arbuzy, a skoro arbuz, to okazja żeby wysiąść i zrobić piknik. To nic, że kawałek dalej będą jeszcze melony - cała rodzinka radośnie zatrzyma się drugi raz, rozłoży koce i zacznie się spożywanie melonów. To zarówno doświadczenie Michała, którego spotkam pod Moldoveanu za kilka dni, jak i moje, gdy wchodzę w góry a droga nad górską rzeką pełna jest ognisk, grillów i namiotów. I ludzi patrzących na mnie jak na wariata, bo po co się pchać do góry, kiedy tu też można usmażyć mięsko, zjeść owoce, popić solidnie cujką a potem wrócić samochodem do domu.

Samobieżne osiołki
Pierwsze, co mnie zadziwiło w rumuńskich górach, to właśnie te szlachetne zwierzęta. Dogoniły mnie, kiedy wspinałem się na Curmătura Bratilei. Obracam się, a za mną trzy osiołki obarczone tobołkami, i idą. Nikt ich nie prowadzi, same wybierają znaczony czerwonymi trójkątami szlak. Właściwie robią to lepiej ode mnie, bo gdy pośród trawiastego przejścia gubię szlak, osły sprowadzają mnie na dobrą drogę. Są też wytrzymalsze ode mnie w podążaniu do góry z uporem, więc przepuszczam kolejne. Dopiero kilkaset metrów za nimi idzie pasterz. 




Jak okaże się w ciągu kilku następnych dni, to bardzo popularny sposób transportu dóbr z dolin w góry lub na ich drugą stronę... Pasterz i jego juczne osły przemierzający puste hale, to coś co daje posmak atmosfery miejsca.

Centrum NASA
Na przełęczy (to owa curmătura) natykam się na kosmiczną budowlę. Ni to bunkier, ni to stacja kosmiczna. Zamknięta podnoszonym do góry włazem, świeci pośród zielonych gór na czerwono-białą, kłując wręcz w oczy. Zostawiam plecak, sprawdzam środek. Dopiero w środku przypominam sobie, że Wielo kiedyś mówił mi, że na fogarskiej grani można napotkać tzw. refugios czyli schronienia dla wędrujących, i to właśnie jedno z nich.



To akurat najnowsze, postawione w przeciągu ostatnich dwóch lat. Mimo to już pasterze zdążyli je zniszczyć - wyciągnęli akumulatorki z panelu słonecznego, tak że w środku nie ma oświetlenia. Za to jest miejsce na około 10 osób spokojnie. 



Pod Moldoveanu spotkałem Cristi, rumuńskiego skauta, który uczestniczył w budowaniu tych nowych schronów i wiele mi o nich opowiedział. Ten konkretny stawiali w śniegu w październiku. Zaznaczył mi także wszystkie nowozbudowane  schrony, których oczywiście nie ma jeszcze na mapach. A na pewno nie na mojej Bel Alpin - której nie polecam komukolwiek wybierającemu się w góry. Poziomice co 200m to coś, co przyprawić człowieka może o szał, kiedy wchodzi i schodzi, a na mapie płasko...

Refugios przyjmują różną formę od kosmicznych półkul do zwykłych chatek. Są w różnym stanie, ale co 6-7 godzin wędrówki da się znaleźć miejsce, w którym można przeżyć spokojnie noc.




W tym pierwszym, metalowym pudełku, spotykam Teda i Yvette, przesympatycznych Anglików, z którymi postanawiam zostać na noc. Przy kawie, herbacie i długich rozmowach o Polsce i UK, a także o tym co warto i czego nie warto zobaczyć w Rumunii upływa nam wieczór.

Na bezwodziu i rak woda
Chwilę przed "pudełkiem" na Curmătura Zârnei mijam pojedynczego wędrowca o spierzchniętych wargach. Zmęczony przystaje, opiera się na kiju i z żałością w głosie pyta, czy gdzieś dalej będzie źródło wody. Jakiekolwiek. Jakiejkolwiek. Bo od rana idzie od Moldoveanu i nie ma nigdzie wody na grani... Na szczęście miał źródło przed sobą ok. 200m, także szybko się ze mną pożegnał.

Ted potwierdził te rewelacje. Wcześniej spotkali jakąś ekipę, która też szła cały dzień bez wody w piekielnym upale, jaki panował na grani. I gdy doszli do "pudełka" to pili wodę z wielkiej kałuży, przy któej widać było ślady owiec. Mnóstwa.

- Ale w tej wodzie są kijanki! - ze zgrozą zawołała do nich Yvette.

- Nie ważne. - odpowiedzieli, po czym łapczywie pili dalej.

Poniżej zdjęcie "wodopoju".



Wiemy, że kolejnego dnia trzeba będzie nabrać pełne baki, tylko skąd? Rano decyduję się zejść jakieś 300-400 metrów stromym stokiem w dół do wąskiego wąwozu, gdzie da się nabrać wody. Niestety powyżej, prawie u źródła stacjonują owce, więc wodę zasypujemy chlorowymi tabletkami. Smakuje jak basen, ale przynajmniej jest bezpiecznie.

O wschodzie słońca obserwuję pochód owiec na łąkę.



Instant fog
Fogarasze to przepiękne góry, teraz widzę to wędrując po grani. Widoki jak z Tatr, strome skaliste ściany, liczne jeziorka. Tylko że tutaj nie ma tłumów, kolejek na szlaku. Nie ma pielgrzymek w klapkach czy koników do Morskiego. Jest cisza i spokój, jest pustka jak okiem sięgnąć. Nad jeziorkami czy na grani można bez przeszkód biwakować, chodzić poza szlakiem (który notabene jest bardzo dobrze oznakowany, o to też zadbał Cristi). 





Regularnie łapie mnie zjawisko błyskawicznej chmury wyskakującej z doliny, co daje spektakularne rezultaty. Im bardziej zmienna pogoda, tym lepsze foty. Pół godziny i nic nie widać, i takie kilka godzin jest niemalże codziennie.






Piątka spod Moldoveanu
W blaszanym refugio pod Moldoveanu spotykam piątkę Rumunów. Cristi, którego wymieniłem już wcześniej, Laurę, Cristianę i Sylvii oraz Rudiego. Proponują, żebyśmy bez plecaków jeszcze wieczorem ruszyli na Moldoveanu, najwyższy szczyt Rumunii (2544 m. n.p.m.), mi to jak najbardziej w smak. Jest fragment z łańcuchami, ale nie sprawia problemów.






Sylvii, Laura, Rudi, Cristiana i moja skromna osoba. Fot. Tagu Wan

Wracając do blaszanki spotykamy trójkę nowych lokatorów.

- Hi, I'm Chris - jakoś łatwiej mi przedstawiać się angielskim odpowiednikiem.

- Hi, I'm Michał!

- Hmm... Poland?

- No przecież! 

(Dwóch pozostałych to Niemcy, którzy niezbyt mieli ochotę się integrować). Michał wędrował sam przez Wschód, tutaj trafił przez Ukrainę i Mołdawię. Dobrze było znów z kimś porozmawiać po polsku, ale jak się okaże wcale to nie takie rzadkie tutaj. Razem w siódemkę zasiedliśmy do kolacji, każdy wyciągnął co miał. Węgierska ostra pasta, papryczki pepperoni, pasztety. W koło w plastikowej butelce zaczęła krążyć cujka tudzież palinka, czyli wódka pędzona najczęściej ze śliwek. Każde gospodarstwo ma swoją recepturę na nią, także za każdym razem smakuje zupełnie inaczej. Natomiast wydaje się, że każdy tutaj ma gdzieś ukrytą plastikową półlitrówkę, w której zawsze jest cujka do podzielenia się.

Cristi proponuje, że skoro następnego dnia idziemy w tę samą stronę, to żebyśmy poszli razem. Ochoczo na to przystaję, bo zdążyliśmy się już polubić, zawsze weselej w kompanii. Ruszamy na wschód słońca na Moldoveanu, tym razem już z plecakami.




Papirosy
Palenie w Rumunii jest powszechne, knajpy, puby, ulice czy góry pełne są palaczy. Z ekipy rumuńskiej, z którą wędrowałem, wszyscy palili. Za to jako szanujący przyrodę nie wyrzucali petów gdzie popadnie, mieli na to ciekawy travellerski sposób.





Trzy kroki od śmierci
Przebijamy się do Lacul Capre, które znajduje się w pobliżu Szosy Transfogaraskiej. W międzyczasie nad Lacul Giurgiului mamy okazję uzupełnić wodę, umyć się i ugotować herbatę (moja o smaku grzanego wina robiła oszałamiającą karierę). Z przeciwnego stoku schodzi trójka turystów, jeden zakłada biało-czerwonego buffa na głowę. Swoi, wspólnie jemy chałwę. 

Szlak do Lacul Capre nosi nazwę "Three steps from death" jak tłumaczy mi Cristi. Z jednej strony przez kilka naprawdę niebezpiecznych momentów - szczególnie z plecakami - a z drugiej przez to, że kiedyś biegła tędy granica i do przekraczających ją nielegalnie strzelali żołnierze stacjonujący w tym rejonie.




fot. Tagu Wan

Poza pociętą o kable ręką nic złego jednak się nie dzieje.

W międzyczasie aktywnie z Laurą i Cristianą uczymy się języków. Niesamowitą radość sprawia im, gdy stopniowo do angielskiego zaczynam wplatać kolejne rumuńskie słowa, a one same największym uwielbieniem darzą "skrzypce". Językowa wymiana owocuje projektem wielojęzykowego słownika, który teraz będę uzupełniał i testował na kolejnym wyjeździe.

Szosa
Lacul Capre jest tuż przy Szosie Transfogaraskiej, więc jest też zatłoczone. Wygodna turystyka, bo wystarczy podjechać do Balea samochodem, godzinka w górę i już można biwakować nad pięknym jeziorkiem.



Do budowy Szosy zużyto swego czasu 6 milionów kilogramów dynamitu (!), ma niezliczoną liczbę zakrętów i najdłuższy tunel Rumunii (prawie 900m). W Sighişoara spotkałem kilku motocyklistów, którzy przyjechali tu z Polski tylko po to, żeby kilka razy wjechać i zjechać tą trasą, bo naprawdę robi wrażenie. Zresztą zjechaliśmy autostopem w dół z Rumunem i Belgiem, którzy przyjechali tu też tylko na rowery. W górę i w dół.




Stolica kultury
Trudno przychodzi mi rozstać się z nowymi znajomymi z Rumunii, ale taki tryb podróżowania z tym się nierozerwalnie wiąże. Cristi proponuje, żebym przyjechał na obóz skautowy, ale niestety mi to nie po drodze. Zjeżdżam do Sibiu, przepięknego miasta, które w 2007 było europejską stolicą kultury.


Niesamowite bramy, podwórka i patio. Zostawiam plecak w hostelu i ruszam z aparatem na miasto.Tuż koło Mostu Kłamców spotykam zupełnie nieoczekiwanie jeszcze raz Laurę i Rudiego, którzy przez Sibiu wracają do rodzinnej Sighişoary. Trudno przychodzi mi rozstać się z nowymi znajomymi z Rumunii, ale taki tryb podróżowania z tym się nierozerwalnie wiąże. Cristi proponuje, żebym przyjechał na obóz skautowy, ale niestety mi to nie po drodze. Zjeżdżam do Sibiu, przepięknego miasta, które w 2007 było europejską stolicą kultury.











Dom w Cînaia
Na południowy-zachód od Sibiu ciągnie się pasmo Munții Cindrell, które chcę przejść aż do Szosy Transalpina. Tutaj słowo o dostępności map gór w Rumunii - jest losowa. Naprawdę ciężko o dobrą mapę, a w przypadku Cindrell o mapę jakąkolwiek. Ruszam ze schematyczną mapką województwa Sibiu, licząc, że znajdę coś w kurortach w górach. Nie znajduję nic oprócz zdjęcia planszy  z narysowanymi szlakami, ale się nie zniechęcam i ruszam dobrze znakowaną trasą. Gdziekolwiek dojdę na wschód będzie Transalpina.

Nadchodzi wieczór, zbierają się deszczowe chmury. Robi się ciemno, ptaki się pochowały i tylko wiatr i cisza mi towarzyszą w tych ostatnich godzinach. Pochodzi błyskawiczna mgła. Wcześniej kilka razy strachu napędziły mi sfory psów pasterskich - po kilka-kilkanaście agresywnych psów, które opadają cię ze wszystkich stron kołem. Są tylko na odległość kija lub gazu pieprzowego, trzymanego kurczowo w ręce. Ujadają i kłapią zębami, czekając tylko na chwilę nieuwagi. A ty tylko czekasz, aż pasterz usłyszy swoje psy i zejdzie do ciebie, co czasem trwa i piętnaście minut. Pasterze twierdzą, że psy nic nie zrobią, nie zaatakują bez rozkazu... ale to nie uspokaja, kiedy kolejny raz widzisz biegnące pędem w twoją stronę ujadające psy.

Napieram, żeby dojść na nocleg w Refugio Cînaia, kiedy jednak tam dochodzę o zmroku, zastaję coś zupełnie innego niż blaszanki czy stacje kosmiczne. Wita mnie ponura, drewniana chata, strasząca otworami okien. Szczególnie po doświadczeniach z psami chata robi złowrogie wrażenie. Gdzieś u góry we mgle słychać ujadanie psów.


Kiedy jednak spędzam noc w chacie, klątwa zostaje odczyniona. W porannym słońcu dom prezentuje się przyjaźnie. W środku mam do dyspozycji pryczę na około 6 osób, stolik, piec opalany drewnem. Są też zapasy pościeli, ale jakoś jej nie ufam.






Przed domem wybija źródło, gotuję sobie ciepły posiłek. Robię pranie, czytam książkę kupioną jeszcze w Krakowie. Za chwilę w ruch idzie harmonijka, towarzysząca ptakom które już powróciły do Cindrell. Wygrzewam się w słońcu i nie mam zamiaru nigdzie się ruszać, jest sielankowo. Gdy tak siedzę przy stole przed domem, to czuję, że mógłbym zamieszkać w takiej chatce. Przynajmniej jakiś czas, tak po prostu. Rąbać drwa na opał, czytać i pisać, jeszcze przytransportować z dołu gitarę. Schodzić do wioski po świeże pieczywo, zapasy warzyw. Wieczorami obowiązkowe ognisko. Sielanka.

Ekspres powrotny
Streszczam relację, bo właściwie to jutro znowu wyjeżdżam i nie będzie jak tego wszystkiego opisać. W Alba Iulia spędzam kilka godzin. Ładne, ale całkowicie puste centrum, robi raczej przygnębiające wrażenie.





W Cluj-Napoca spędzam kilka godzin od 22 do 2 rano, między pociągami. Miasteczko studenckie, żyje i w wakacje i to do późnych godzin (lub wczesnych, jak kto woli). Momentalnie poznaję tam Matyasa z Francji, z którym wypadamy do pubu poznać jeszcze więcej ludzi.

Oradea to ekspres w godzinach porannych - od wschodu słońca do bodajże 10 rano, potem stopem na Węgry... gdzie panuje nieopisany burdel. A raczej opisany, ale to jeszcze w jednej notce.

niedziela, 12 sierpnia 2012

Dejani i Hurez


Siedzę na zimnych kamieniach ganku kuchni prawosławnego monasteru Dejani. W pomieszczeniach za moimi plecami krzątają się dwie kobiety, na co dzień zajmujące się bytem mnichów. Sprzątają po kolacji, dlatego nie zapraszają do środka, ale nie przeszkadza mi to, wieczór jest ciepły, a ja mam widok na cerkiew oświetloną tylko pojedynczymi lampami, z rozgwieżdżonym niebem ponad nią. Powietrze przesycone jest dobiegającym z cerkwi męskim śpiewem, pojedynczym głosem i odpowiadającym mu chóralnym zaśpiewem zakonników.

Jedna z kobiet przynosi mi chodniczek, na którym mogę usiąść na ganku. Za chwilę wychodzi jeszcze raz i z uśmiechem podaje mi zawinięte w serwetkę ciasto ze słodkim twarogiem oraz kubek zsiadłego mleka. Tak zsiadłego, że właściwie jest to kilka osobnych bryłek w jednym kubku. Dziękuję w kilku niezdarnie wymawianych rumuńskich słowach. Wraz z pierwszymi okruszkami ciasta nadciągają klasztorne koty, trochę z nieufnością, a trochę z łakomstwem patrzące na mnie i na mój posiłek. Rzucam im kawałek ciasta i daję kawałek - bo tak trzeba to opisać - mleka. Naturalna kolej rzeczy, przepływ.

Wieczorna liturgia trwa długo, ale nigdzie mi się nie spieszy. Czas niesamowicie zwolnił po zgiełku Braşova, po ludziach w hostelu, z którymi nie mogłem znaleźć wspólnego języka. Mimo, że potrafili bezbłędnie angielski, to jakoś więcej wspólnych tematów widzę w oczach podającej mi kolejny kawałek ciasta kobiety z klasztoru. Wymieniamy się tylko kilkoma słowami, próbuję ze znanych mi pojedynczych rzeczowników w rumuńskim, gestów i intonacji złożyć jakąś opowieść, przekazać coś o sobie, zapytać i dowiedzieć się czegoś o niej, klasztorze, dalszej drodze w górach. Zrozumienie każdego pojedynczego zdania przychodzi z ogromnym zadowoleniem, a przecież to są takie proste sprawy, w polskim czy angielskim załatwiane niezauważalnie...

Atmosfera wieczornego monasteru to spokój. Poszukiwanie sensu, zrozumienia, w nieco inny sposób, zakonnicy nie muszą się martwić gdzie będą spać każdego kolejnego dnia, co będą jeść, nie zastanawiają się jak dostać się w kolejne miejsce. Skupienie na jednym. I tak sobie przez moment myślę - po co ten zgiełk podróży, nowe miasto co 2-3 dni, każdy nocleg w innym miejscu, noszenie zapasów tylko na 1-2 dni, więc konieczność pamiętania o zakupach, o znalezieniu wody pitnej, sposobu na umycie, środka transportu do kolejnego miasta. Konieczność nauki nowego języka, nieznanej kultury, porozumienia z napotkanymi ludźmi. Czasem tyle tego, że tak naprawdę nie ma czasu pomyśleć, zastanowić się. 

Z drugiej strony, w podróży człowiek się zmienia bez udziału myślenia, serce samo rzeźbi się na nowy kształt dzięki ludziom, miejscom, sytuacjom w jakich się znajdujemy. W trakcie jakoś nie zastanawiam się po co, bo po prostu się przeżywa, nie ma czasu na overanalysing. Sens wtedy po prostu jest, nie ma powodu go szukać, kiedy się go przeżywa.

Na jedną noc od przełożonego monasteru dostaję celę. Wcześniej pada pytanie czy jestem katolikiem czy prawosławnym, przełożony słysząc, że połowa mojej rodziny jest prawosławna, kiwa ze zrozumieniem głową. O wschodzie opuszczam monaster Dejani, kierując się długim podejściem w Fogarasze. 




Prawosławie (gr. Orthodoxos), wydaje się być bardzo nieprzystępnym odłamem chrześcijaństwa, głównie przez język starocerkiewny, w którym odprawiane są liturgie. W Kościele rzymskokatolickim w XV wieku zaczęto odchodzić od liturgii wyłącznie w łacinie, w Cerkwi prawosławnej nadal dominuje starocerkiewny, ale np. w Białymstoku można podobno uczestniczyć w liturgii sprawowanej po polsku.

Śledząc różnice między prawosławiem a katolicyzmem zacząłem zauważać kilka spraw,, gdzie bliżej mi ideologicznie. Po pierwsze mimo budzącej złe skojarzenia nazwie "Orthodoxos" Cerkiew posiada znacznie mniej dogmatów, nie widząc potrzeby w obronie prawd póki nie są zagrożone. Wynika to też po części z odrzucenia wyższości jednego z biskupów nad wszystkimi innymi, czyli brak zwierzchności na wzór papieskiej. Konsekwencją jest brak nieomylności jednego ośrodka władzy duchownej w sprawach wiary. Struktura jest raczej wspólnotą wspólnot, a najwyższe prawdy ogłasza sobór, ale jest ich zdecydowanie mniej niż w Kościele rzymskokatolickim. Mimo potępienia aborcji i eutanazji to jednak Cerkiew prawosławna wydaje się mniej skłonna do wydawania jednoznacznych opinii w kwestiach etyki, pozostawiając część dylematów indywidualnemu rozstrzygnięciu (np. antykoncepcja). To wszystko podsumowuje opinia, jakoby Cerkiew była mniej jurydyczna w porównaniu do Kościoła rzymskokatolickiego, co miałoby mieć źródło w głęboko zakorzenionym prawie rzymskim na Zachodzie... Ech, historia i kultura, tyle jest do poznania jeszcze!



Do monasteru przywiozły mnie Diana i Stefani, matka i córka, które wzięły mnie na stopa z Hurez. Właściwie był już wieczór i miały opory, żeby zostawić mnie u progu Fogaraszy, wiec zaproponowały, że pojedziemy do monasteru i tam coś się znajdzie. Powiedziałem tak przygodzie i udało się, za co jestem im ogromnie wdzięczny. Kolejny raz się okazało, że trzeba być tylko otwartym na nowe.

Tak jakoś odwrotnie chronologicznie mi wychodzi, bo jeszcze o Hurez słów kilka. Zdecydowałem się iść z buta kilka kilometrów z Fagaraş, żeby jeszcze raz poczuć bliskość rumuńskiej wsi, jak kilka dni wcześniej na rowerach.






Zatrzymałem się pod sklepem, usiadłem na ławce. Obok mnie starszy Rumun w kapeluszu, on sączy swoje piwo, ja swoje. Dzień chyli się ku końcowi, słońce zaraz zacznie zachodzić. Zaczynamy rozmawiać, prostymi, niespiesznymi zdaniami. Między jednym a drugim upływa dłuższa chwila, łyk albo dwa. W tym czasie ze znanych mi słów sklecam odpowiedzi na jego pytania, konstruuję swoje. Do sklepu przychodzi matka z dziećmi, też udaje mi się nawiązać z nimi nić porozumienia. Tak popołudnie mija pod wioskowym sklepem w Hurez, a ja wiem i rozumiem coraz więcej. Jakby przeciągając ten czas, zanim wejdę w góry, przesiąkam atmosferą Hurez i ten moment pozostaje dla mnie jako jedno z najbardziej magicznych doświadczeń Rumunii.









czwartek, 9 sierpnia 2012

Przez Transylwanię


Kilka słów o specyfice rumuńskich miast. W całym kraju mieszka 20 mln ludzi, z czego prawie 2 mln w Bukareszcie (więcej niż w Wawie). Procentowo też sporo, patrząc chociażby na proporcję ludności Polski do ludności Warszawy. Z kolei następne miasto po dwumilionowym Bukareszcie, Timişoara, to już tylko lekko ponad 300 tys., czyli takie nasze Katowice/Białystok. Niezła dysproporcja, jakby wyrwało im wszystkie Gdański, Poznanie, Krakowy i Wrocławy. Ot, luka miejska.

Ja na początek trafiłem do "targowiska w Mureş". bo tak tłumaczy się nazwę Târgu Mureş (150 tys.). 




Od razu w oczy rzuca się dominująca pozycja prawosławia i wielość cerkwi, za to katolickie kościoły zepchnięte na bok - aczkolwiek też liczne.



Rzuca się w oczy także fakt, z którego Rumuni wydają się być bardzo dumni i bardzo go podkreślać (przynajmniej w oficjalnej linii), czyli pochodzenie od Rzymian. Przez nasze "u" w nazwie tego kraju to umyka, ale zarówno korzenie języka jak i kultury są stricte romańskie, co na każdym głównym placu podkreśla wilczyca z Remusem i Romulusem.




Co do języka, to również ciekawa sprawa. Poruszając się po miastach ze znajomością angielskiego i szczątków hiszpańskiego właściwie byłem w stanie zrozumieć większość tego, co potrzebowałem, tak że rozmówki rzadko wychodziły z kieszeni plecaka. Rumuński podobno jest - spośród "żywych" języków - najbliższy oryginalnej łaciny. Za to, z racji położenia kraju, rumuński wydaje się mieć naleciałości rosyjskie ("da" = "tak"), co dodatkowo potwierdza fakt, że do połowy XIX wieku posługiwano się cyrylicą. Ot, misz masz w kotle kulturowym - język romański zapisywany cyrylicą, na zachodzie węgierski niepodobny do niczego, a dookoła języki słowiańskie także z ich cyrylicami (serbski, bułgarski, ukraiński). 

Zamieszanie kulturowe odzwierciedla też fakt, że prawie połowa mieszkańców Târgu Mureş to Węgrzy, a przewaga w liczbie Rumunów rozpoczęła się bodajże gdzieś w okolicach roku 2000... Biorąc pod uwagę, że miasto właściwie znajduje się w centrum Rumunii, to wyjawia się coraz ciekawszy obraz kraju. Co by jeszcze trochę namieszać to dodam, że niepodległość Rumunia uzyskała w XIX wieku od Imperium Osmańskiego.

Z Târgu Mureş śmigam do Sighişoary. Ledwo wysiadam z busa, patrzę na miasto i wiem, że zostanę tu dłużej. Niesamowicie urzekające, czego żadne zdjęcia nie oddadzą.












Tutaj znajduje ciąg dalszy zamieszanie kulturowe. W XII wieku władca węgierski, który rządził tymi ziemiami, sprowadził osadników niemieckich, którzy mieli strzec granic jego królestwa. Tak więc w architekturze widać kolejne wpływy, a najwyżej położonym punktem miasta jest kościół, do którego prowadzą długie zadaszone schody, z towarzyszącym mu cmentarzem niemieckich mieszkańców.







Sighişoara to także początek wampirzego szlaku Draculi. Przyszedł tu na świat Wład Palownik, syn Włada II, zwanego Diabłem. Przy katedrze stoi znamienny pomnik, a zaraz dalej zaczynają się tematyczne restauracje, stoiska z koszulkami itp.




Kładąc się spać słyszę na polu namiotowym rozmowę po polsku, tak poznaję Anię i Martę, które przyjechały tu z Warszawy. Wybierają się kolejnego dnia na rowery i zapraszają mnie, żebym do nich dołączył, z czego bardzo chętnie korzystam. 

Sighişoara jest niejako stolicą tego saskiego regionu i otoczona jest wieloma wioskami o zachowanej średniowiecznej zabudowie, gdzie co krok można spotkać kościoły obronne. Zarówno w moich, jak i dziewczyn planach było odwiedzenie Biertan, wioski, która w całości wpisana została na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO, więc kierujemy się w jej stronę po drodze przejeżdżając przez kolejne wioski.




Kościół obronny w Seleuş

Takie rowerowe poznawanie kraju to zupełnie co innego niż dotychczas doświadczałem, jednak możliwość poruszania się poza głównymi drogami, po małych wioskach, a zarazem jednak z tempem solidniejszym niż piesza wędrówka, to kuszące - na przyszłość. Trzeba będzie się rozejrzeć za rowerem.


Ania i Marta z naszą maszynerią







Oprócz tego, że niesamowicie cieszyłem się ze spotkania dziewczyn i tego, że wybraliśmy się na rowery, to z Martą wiąże się niesamowity zbieg okoliczności. Kiedy wjechaliśmy na rynek w Mediaş zauważyła, że rynek ten bardzo podobny jest do rynku w Krynkach... Halo, kto zna moje rodzinne Krynki ukryte pod białoruską granicą, 2,5 tys. mieszkańców? Na pytanie skąd, Marta odpowiada, że była tam w czerwcu. To ciekawe, bo ja też, a kiedy? W długi weekend z Bożym Ciałem. Ano ja też. Na co Marta: "a zaraz zaraz, czy my się nie spotkaliśmy na cmentarzu żydowskim, kiedy ostrzegałeś nas przed wysokimi pokrzywami?". I fakt, ścięło mnie z nóg, że widzieliśmy się w Krynkach a potem ponownie spotkaliśmy się w Sighişoara... 

Z Sighişoary wydostaję się pociągiem, bo taniej. Pociągi - czy to przez górzystość czy przez słabą sieć kolejową - na odcinku Sighişoara - Braşov jadą planowo 2 godziny, a bus 1:15. Planowo i tak ma się nijak, bo pociąg zanim ruszy stoi sobie 15 minut na stacji, a na docelową docieramy z opóźnieniem prawie półtorej godziny. Ale nikt sobie nic z tego nie robi, tak jakby nikt tu się do niczego nie spieszył.

W Braşovie niechętnie wykupuję pierwszy hostel i od tego momentu coraz mniej mi się te instytucje podobają. Jakoś nie mój klimat. Braşov właściwie nie zachwyca, nie zniechęca. Ot, sporsze miasto z głównym deptakiem, rynkiem, turystami. 







Z ciekawszych rzeczy o Braşovie można rzec, że w czasach komunistycznych rządów Ceauşescu było to miasto poświęcone Stalinowi, jako i nasze Katowice. Przez dziesięć lat nosiło nazwę Oraşul Stalin ("Miasto Stalina"). Da się to odczuć, patrząc z głównej cytadeli (obecnie zamienionej w prywatny kompleks restauracyjny) - to raz na starą zabudowę, to raz na nowe dzieła architektury.



Po jednym dniu zwiedzania z plecakiem pełnym zapasów wreszcie kieruję się w stronę wyczekanych rumuńskich gór, które gdzieś tam cały czas na horyzoncie majaczyły - jak nie jedne, to drugie.