UWAGA

UWAGA

Na stałe przeniosłem swoją działalność na język angielski, na drugim blogu - Old Long Road.com.

Najświeższe relacje (Azja Południowo-Wschodnia, Bułgaria i okolice) do znalezienia właśnie tam. Serdecznie zapraszam i mam nadzieję, że zmiana języka nie odstraszy :)

piątek, 29 czerwca 2012

Ukraina w maju


Długoplanowana Rumunia, w końcu w kwietniu zmieniliśmy plany na nieco niższe góry i stanęło na Ukrainie. Byle dziko, byle daleko, byle pusto. Mieliśmy jechać w piątkę jeszcze z Natalią i Ciołasem, ostatecznie stanęło na tym że pojechaliśmy w składzie Ula, Ania i ja. Byle wspólnie, byle razem, byle wesoło.

Jeszcze w ostatniej chwili dylemat czy na pewno jechać, bo kiedy wsiadaliśmy do pociągu na południe na Ukrainie właśnie wybrzmiewały echa wybuchów w zamachach terrorystycznych, ale... raz kozie.

Pierwszy zaskok już w Gdyni – otóż tym samym pociągiem na południe jedzie ekipa z gdyńskiej Zbroi, na dodatek wspólna droga wypada nam do Lwowa. Podróż mija wesoło przy Dobble i Czarnych Historiach, udowadniając, że o dobrą karciankę nigdy w plecaku nie jest za ciężko.

Po przesiadce w Krakowie ścisk, w Przemyślu ścisk, tak że ledwo wtłaczamy się do trzeciego bodajże busa do Medyki. Na przejściu granicznym ścisk, słowem – weekend majowy w pełni. 


Pielgrzymki w poszukiwaniu spokoju i starego świata – nie żeby u nas był już glanc, ale jak się okaże później, na całej Ukrainie czuć urzekający powiew dwudziestoletniego tchnienia wstecz. Dzięki uprzejmości Markowej ekipy i przyzwoleniu Sofiji zatrzymujemy się u płastów we Lwowie i przystępujemy do zwiedzania.




Miasto piękne, szkoda, że tak krótko i zależnie w zwiedzaniu - ale ma to swoje uroki. Pierwszego wieczoru zachodzimy do polecanego przez Michała Witkiewicza baru 'mlecznego' Puzowa Chata. Po trochu kilku dań, poszukujemy regionalizmów. Jeszcze nie do końca to tutaj, ale tanio.

Kolejnego dnia idziemy na polską mszę i na ogląd dachów Lwowa.




W tramwaju kolejny epizod - niespodziewanie grubszy gość pada na ziemię, zaczyna nim telepać. Krzyk, tramwaj staje, ludzie wysiadają. Szybka akcja i wspólnymi siłami harcerskiego patrolu ratujemy epileptyka. Karetka przyjeżdża po dobrej połowie godziny, mimo że jest to centrum - a do tego czasu trzeba utrzymywać wierzgającego delikwenta, kopiącego i drapiącego na prawo i lewo, z pogryzionym językiem. Ot, zawsze okazuje się że w praktyce nie jest tak łatwo jak na szkoleniach.

Dalej Łuczakowski i cmentarz Orląt. Fizycznie czuję, jak brak mi podbudówki historycznej, jak będzie co łatać i uzupełniać po powrocie. Jak w odbiorze tych miejsc są dziury, które trzeba czymś zapełnić.


Gdzieś w międzyczasie kupujemy mapę, rozstrzygamy jaka trasa, jakie połączenia, kupujemy bilety kolejowe. Idzie się dogadać, wystarczą podstawy rosyjskiego, polski, kartka i długopis i obowiązkowo cyrylica. Bo niby wiadomo, że Budka Suflera gra, ale gdzie?


Nie możemy uwierzyć, że tak tanio udało nam się dostać bilety. Pytamy Sofiję, pytamy w informacji turystycznej czy to na pewno wszystko, czy są jeszcze jakieś miejscówki czy coś. Ogólnie - do Iwanofrankowska dostajemy się za jakieś śmieszne 7zł? od osoby.

fot. Ania Korol

Pociąg wesoły, atmosfera bardzo swobodna. Gdzieś ktoś popija, szczerbaty spocony śpiewak zbiera drobne i zarywa do każdej dziewczyny przy której nie ma chłopaka. Swojsko. 

W Iwanofrankowsku lądujemy koło 21:00, robi się ciemno, środek miasta. Docelowo chcemy dostać się do Jaremczy, ale taksiarz nawet po negocjacjach chce horrendalne pieniądze. W końcu decydujemy czekać na marszrutkę, ale w międzyczasie zagaja nas całkiem niezłym angielskim pani z dzieckiem, czy nie chcemy się zabrać z nią taksówką. Chodzimy, negocjujemy, białą wołga najpierw nas wystawiła, w końcu po pół godzinie zjawia się. Samochód rozsypuje się wręcz na kawałki, podobnie jak kierowca. Ale co zrobić, przygoda! Kosztuje nas to mniej więcej tyle co marszrutka, a zawsze to coś nowego.

Wołga zostawia nas gdzieś w Jaremczy pośrodku nocy, wbijamy daleko w górę, żeby tylko na skraju wioski rozłożyć się i przeczekać noc.



Rano zaopatrujemy się wreszcie w dokładniejszą mapę Świdowca, bo zabrana z Polski nie była tak dobra, jak sądziliśmy. Z Jaremczy większym autokarem dostajemy się do Jasinji. Zaczynają się już piękne, górskie widoki, ciągnący się wartko koło drogi Prut. W Jasinji uzupełniamy zapasy chleba - pyszny, prosto z pieca, jeszcze gorący. Bochen zjadamy na miejscu, drugi ląduje w plecaku. 

Czeka nas długi marsz, żeby wyjść z długiej wioski i zacząć wchodzić w pasmo Świdowca. Po drodze coraz nowocześniejsza ukraińska wieś. Żar z nieba, woda szybko schodzi z butelek.




Nad potokiem jest jak się umyć, po lepkim skaju pociągu, po kurzu polnej drogi. Wchodzimy wreszcie w las, droga zaczyna się wznosić - aż wreszcie między drzewami widzimy Świdowiec.

Tego dnia nie było nam dane wyjść z lasu, ale rozbijamy się niedaleko potoczku, który ratuje nam dupy jeśli chodzi o zapas wody. Zaczyna lekko kropić, ale ostatecznie pogoda utrzymuje swój słoneczny klimat. Udaje się rozpalić ognisko, na deser po pysznej kolacji - pianki z ogniska. Amerikan stajl. Oczywiście zlepiło się to wszystko w czasie transportu w niemiłosiernym skwarze, tak że tniemy nożem, rwiemy, gryziemy... Ale ogólnie to smaczny wynalazek. Ja próbuję spać przy ognisku, ale koło 3 zawijam się z nadejściem porannego chłodu.

fot. Ania Korol


Kolejnego dnia, kończy się wyraźna ścieżka w lesie i zaczynamy powoli kluczyć, na dobrą drogę kieruje nas ścieżka znaczona folią obwiązaną wokół gałązek. Docieramy do linii śniegu - w powietrzu 25-30 stopni, śnieg po kolana. 



Wreszcie wychodzimy na jeden z obłych szczytów i zapycha nas widok na te puste, piękne góry. Przerwa na słońce, obiad i odpoczynek - nigdzie nam się nie spieszy. Można do woli podziwiać.






Rozbijamy się kiedy już wszystko jest złote od zachodzącego słońca. Niepowtarzalny widok, bez wątpienia najlepsze miejsce na zaśnięcie i później na obudzenie się na wschód słońca.

Zachód

Wschód

Widok po przebudzeniu


Woda jak to zwykle na grani - się skończyła, więc po drodze naczerpujemy pełne butelki śniegu, który w międzyczasie jakoś musi nam wystarczyć żeby nie zdechnąć. Ale zaczyna się już schodzenie z pasma Świdowca, przez las i wreszcie w jego oknie rozmalowują nam się Kvasy:


Zejście, strumień i kolejna godzina mija na moczenie tyłków w zimnej wodzie, pranie, uzupełnianie płynów. Zaraz potem idziemy na stację kolejową nieco się rozeznać jak będzie wyglądała nasza droga powrotna, kiedy zejdziemy z powrotem do Kvasów z Czarnohory. 

Pod sklepem zagaduje mnie starszy gość, wskazując na półpełne butelki stojące na krawędzi peronu. Po chwili jarzę, że chodzi mu o to żebym się napił wody - szemrane nie szemrane, raz kozie. Woda dobra, lekko gazowana, kwaskowa. Okazuje się, że niedaleko jest źródełko z zewnątrz wyglądające dość odpychająco (komary, jakieś zielsko, podmokły kanał) ale butelki po zanurzeniu napełniają się czystą, naturalnie gazowaną wodą. Stąd zresztą nazwa Kvasy, jak wyjaśnia Misza. Znajdujemy wspólny język, bo moją rodzinną miejscowością są Krynki na Podlasiu, nazwane na tej samej zasadzie.


Misza widzi, że nam smakuje, idzie do domu po puste butelki. Odwdzięczamy się piwkiem, a sami ruszamy obładowani (za dużą) masą pysznej wody, chałwą i kwasem chlebowym z pobliskiego magazinu. 

Czarnohora to już ludzie, głównie Polacy, chociaż spotykamy też chyba Rosjan. Podejście męczy, dźwigamy za dużo wody, spijamy i pozbywamy się tego co można. Obiadokolacja na bogato - mielona z sosem chińskim i orzeszkami. Ekstrawagancja lux.





Wejście na Pietrosa to już wycieczki, tłum i tłok. No nie ma jednak tego klimatu pustki - niby fajnie po kilku dniach tylko w gronie naszej trójki, ale mnie szybko irytują rozkrzyczane, kolorowe wycieczki. Za to widoki wspaniałe, szczególnie że po kilku dniach słonecznej pogody zaczyna nadchodzić burza znad Howerli.




 Znalezione w skałach na szczycie bańki - śmiecenie czy szansa na zabawę dla innych?




Po zejściu w pierwszych kroplach deszczu rozkładamy namiot, gotujemy żarełko. Zmęczenie całym wypadem daje o sobie znać. To de facto pożegnanie z górami Ukrainy, rano schodzimy do Kvasów, stamtąd busikiem do Rachowa. 

- Kiedy będzie marszrutka na Rachów?
- Zaraz, zaraz.

I czekamy, miejscowe dzieciaki też czekają. Zaraz będzie, to zaraz będzie. Tutaj nikomu się nie spieszy, bo do czego? Bo po co? Bo co robić? Ichnie "zaraz" to dobre czterdzieści minut. Po jakim czasie w mieście w normalny dzień szlag nas trafia, gdy czekamy na autobus?

A oni mają czas - wydaje się, że są o to bogatsi. Niby czas to pieniądz, czuć było że tam mają czas, a my w naszych miastach i w naszym zapieprzu mamy pieniądze. Nie wiem jaki jest przelicznik, ale będąc na Ukrainie mam wrażenie, że jest jasna odpowiedź kto na tym wygrywa.


W marszrutce już czeka na nas regionalna wersja disco polo, wesoło zacinająca na cały regulator. Dziewczyny nie przejmują się tym, zmęczone albo spojone aviomarinem zapadają w kimę.

Rachów prezentuje się znów słonecznie, na głównym placu mamy kościół, cerkiew i dom kultury. Wszystko w jednym miejscu. Przechodzimy się po targu, jemy placki ziemniaczane za kolejne grosze. Spokój, nie spieszy się - to motto całego tego wyjazdu, na wszystko właściwie jest czas. Wracamy przed odjazdem autobusu do Użhorodu, gdzie przejście polecił nam Dudi.




Przejście oczywiście jest samochodowe, a my jesteśmy na nim tuż przed zmrokiem - robi się nieciekawie. Widzę jakiegoś szczurowatego gościa pod sklepem.

- Chcecie przejść przez granicę?
- No tak.
- A ile dasz?
- Hmm... 40 hrywien. (15zł)
- Pff. - obraca się, żeby odejść.
- A ile chcesz?
- 100 hrywien i przechodzicie.

Doszliśmy do porozumienia chyba w wysokości 60hr. Na co stwierdził, że "pogranicznik zrobi nam taxi" - jednym słowem zagada kierowcę, żeby nas wziął. I interes kwitnie. Obrotny gość pyta się jeszcze na odjezdne, czy nie chcemy wymienić waluty na euro, ale w obawie przed bandyckim kursem rezygnuję z operacji. Na co gość wyjmuje z reklamówki niewyobrażalny plik hrywien i euro i cośtam sobie przelicza... względność bogactwa.

Okazuje się, że nie jest tak łatwo wydostać się z Ukrainy. Na przejściu (było ok. 23) celniczka bierze mnie na spytki. Skąd wracamy? Gdzie spaliśmy? W górach, dobrze, ale w jakich miastach? Dlaczego wyjeżdżamy przez Słowację, skoro wjechaliśmy z Polski? Gdzie po górach chodziliśmy? Dzwoni do naczelnika przejścia czy Bóg wie czego.Zaczyna się stresik czy wyjedziemy w ogóle. W końcu nas puszczają, a kierowca wysadza nas kawałek za przejściem, koło boiska do piłki nożnej.

Umieramy ze zmęczenia, więc w narożniku rozkładamy namiot i stać nas tylko na zupki chińskie i idziemy spać.


Około 5 rano czasu słowackiego budzi nas klakson. Najpierw jeden - myślę sobie, a autobus podjechał na parking czy coś. Drugi.... hm. Wychylam się z namiotu jedną ręką trzymając śpiwór. Witają mnie zacięte służbowo twarze pograniczników, które zmieniają się w uśmieszki, kiedy z drugiego wejścia wyturliwują się Ula i Ania. Kontrola paszportów, czemu śpimy na granicy, a jak przez nią przeszliśmy bez samochodu itp. W końcu mówią, że autobus o 7 rano i odjeżdżają. 

Zostajemy z hrywnami i złotówkami w kraju, gdzie płaci się w euro... na dodatek na totalnym zadupiu, bo na samym przejściu nic nie ma. Za autobus nie zapłacimy - w końcu udaje nam się złapać jakiś ukraiński autobus jadący na Michalovce i zapłacić w hrywnach. 

Sprytny myk w Michalovcach - mimo, że nie ma żadnego kantoru, to płacąc w Kauflandzie złotówkami możemy dostać resztę w euro. No to menelimy po kilka razy płacąc pięćdziesiątkami za jedną studencką (biała rządzi światem!), aż wzywana za każdym razem kierowniczka zmiany mówi "To Ci Polacy, ja ich znam...". 

Z Michalovców bus do Koszyc, które okazują się być nieprzewidzianie pięknym przystankiem na naszej drodze. Na rynku trwa jakiś festyn rodzinny, znowu pełne słońce, starówka i lody.




W Koszycach niestety tylko dwie godziny, zanim nie zapakowaliśmy się do pociągu wiozącego nas pod samiuśkie Tatry, w towarzystwie przesympatycznego konduktora. 



Poprad zapamiętam jako ponury kurort - właściwie nie było gdzie pójść oczekując na busa, na którego nie wiadomo także ile czekać. Zero sensownego rozkładu połączeń na polską stronę, tak skołowany komunikacyjnie nie byłem w żadnym momencie ogarniania transportu na Ukrainie. Na szczęście spotkaliśmy Polaków, którzy zapamiętali godziny odjazdu jakiegoś prywatnego przewoźnika i sami zresztą też udawali się na polską stronę. 

Z granicy wezwany wspólnie busik z Zakopca wraz z kilkunastoma innymi turystami z Polski, a dalej PKP i koniec ukraińskiej przygody - na razie. Nie wymieniałem ani euro, ani hrywien z powrotem na złotówki, mam wrażenie, że przydadzą się niedługo. 

Pozostaje pewność, że w każdych warunkach idzie się dogadać, z każdej najzabitszej dechami wioski da się wydostać, i to, że Wschód jest piękny. Wcześniej mnie tam tak nie ciągnęło, teraz zdecydowanie częściej tam patrzę niż na Zachód. Jest coś magicznego, co warto poznać, zanim się skończy, ucywilizuje, stechnicyzuje, ujednolici i zglobalizuje.

Całość fotonów na Picasie.