UWAGA

UWAGA

Na stałe przeniosłem swoją działalność na język angielski, na drugim blogu - Old Long Road.com.

Najświeższe relacje (Azja Południowo-Wschodnia, Bułgaria i okolice) do znalezienia właśnie tam. Serdecznie zapraszam i mam nadzieję, że zmiana języka nie odstraszy :)

poniedziałek, 24 października 2011

Beskid Śląski


Dobra, jak się szybko nie napisze to potem wszystko umyka. A tego w Śląskim, mimo że krótko, to było sporo. Tym razem tryb relacji tematyczno-chronologiczny, a niech tam!
Tylko 30 godzin w górach, a było wszystko.

Szybka zmiana

Nieprzespana noc z czwartku na piątek – cisnąłem raport z badania. Dzień w Krakowie, wieczorem koncert Wilsona,  a w nocy z piątku na sobotę jazda osobówką, z przesiadką o 4. Rezultat – zamiast w Węgierskiej Górce obudziłem się przed Zwardoniem, kilkanaście kilometrów dalej. No to szybka zmiana planów, pod Baranią podchodzę od południa nie od wschodu


Samarytańska pomoc

Wyprzedzam dwie turystki to uprzejmie się pytam, czy też na Baranią (wiele więcej możliwości na tym szlaku na północ od Zwardonia nie ma, ale jest o co gębę roztworzyć). A one że nie, na Wielką Raczę. Ja oczy w kłąb, hmm. Sięgam po mapę. Wielka Racza jak byk na południe od Zwardonia i to ładny kawał.

- Bo myśmy chciały sobie niebieskim drogę skrócić… - tylko nie w tę stronę skróciły.

Kompas, drodzy państwo, kompas!


Stróż pies

Dalej za Koniakowem dołączył do mnie pies, kroczący przede mną przez dobre trzy kilometry. Zatrzymywał się i czekał, kiedy ja robiłem fotki. Szedł dalej, kiedy ja szedłem dalej. Odganiał inne psy, szczekające na mnie. Ot, dobry strażnik.


Porywacze mielonek

Pod wieczór osiadłem na Malinowskiej Skale, gotowy do nocy w okolicy. Siedzę jeszcze na drodze dla niepoznaki, zaczynam gotować strawę – makaron, mielona, sosik chiński zakupiony w Krakowie. Lubieżnie konsumuję prawie do końca, kiedy tuż obok mnie materializują się dwa psy. Tak jakieś 3 metry. Widocznie głodne. Trochę przydygany zaprosiłem je do stołu, oferując prawie pustą puszkę po mielonce i trochę makaronu. W końcu jakoś się dogadaliśmy, po posiłku każdy poszedł w swoją stronę.


Costa Brava

Niby do minus sześciu komfort – jednak nie. Nad ranem: „nigdy więcej nie śpię w namiocie w górach przy minusowej!”


Wschód

Otworzyłem wejście namiotu i zmiana na: „kiedy następny raz śpię w namiocie w górach przy minusowej?”. Niesamowite leżenie przez kilkadziesiąt minut i obserwacja jak rozwija się podniebna i naniebna sytuacja. Żadna fota tego nie uchwyci.



Filmik też.


Napór

Po 12-tej zszedłem do Szczyrku i zaczęło się robić ciasno. Niebawem pociąg z Bielska-Białej, a między mną a stacją masyw Klimczoka. W dodatku koniec batonów, koniec wody. Dwie godziny na 10 kilometrów i jakieś 700m podejść, no nie jest tragicznie – ale tempo trzeba niezłe narzucić. Udało się, w sam raz na busik do centrum. Hamburgs (prawie ślunska golonko) i pociąg.


Standardowo, fotony na Picasie.

Konkluzja końcowa - w góry nigdy nie jest za daleko i za długo jechać, nawet na 30 godzin wędrówki. 

poniedziałek, 10 października 2011

Cairngorms


Tym razem relacja nie zagadnieniami, a krok-po-kroku - nie ma co pozostawać w jednej konwencji. Opis trasy, informacje praktyczne, wrażenia.

Poszukiwania tego co nieuczęszczane zaprowadziły nas do szkockiego pasma Cairngorm w Grampianach Wschodnich. Długie rozważania gdzie jechać – zachód z oceanicznymi zatokami wrzynającymi się w ląd, najwyższym szczytem UK Ben Nevis, czy może właśnie wschód ze swoimi pustkowiami i… pustkowiami. W końcu wygrał wschód – właśnie przez to, że jest często pomijany – bo kto by chciał drugi co do wysokości szczyt (skromne 1309m. n.p.m. Ben MacDui). Cóż, wybory - wszystkiego się nie zobaczy, ale wróci się za rok.

W żarcie zaopatrzeni w Biedronce, za to w mapy dopiero w Waterstone w Londynie. Fenomenalne mapy Ordnance Survey 1:25 000, po 8 GBP od sztuki. Niestety, Cairngormy mieszczą nam się dopiero na dwóch takowych (Cairn Gorm & Aviemore oraz Braemar, Tomintoul & Glen Avon). Dokładność wyśmienita, na lepszych jeszcze nie miałem przyjemności chodzić. Dodatkowo - aktualizowane w 2007.


Dzień pierwszy – Loch Batman

Transport pod który podczepiliśmy się z Polski wyrzucił nas w Perth, jakieś 80 mil od miejsca przeznaczenia (Aviemore). Szybkie rozeznanie w info turystycznej – autobus za 5 minut. ”But you won’t make it, it’s all across the town…”. My nie zdążymy? Za 5 minut siedzimy w busie, płacąc haracz w wysokości ok. 14 GBP od osoby za ten dystans. Pomocne info – działają zniżki na Euro 26 (20% zniżki).

W Aviemore kolejny raz do informacji turystycznej po mapkę, zakup Scottish Butter Tablet (monstrualnej wielkości i kaloryczności krówka) i w drogę do Glenmore. Na rozgrzewkę asfalt, po drodze Hilton – oj, zaczyna się komercha… Przechodzimy obok Loch Morlich, w Glenmore zaopatrujemy się w ostatnią potrzebną mapę (1:50 000 na południe od Cairngorm) i ruszamy.



Obchodzimy majestatycznie wyglądający Creag nan Gall (622 m.n.p.m.), jest już koło 18:00. Przechodzimy obok An Lochan Uaine – błękitnowodnego jeziorka, i czujemy że znajdujemy się już w innym świecie. Nazwy wiejące elfem i puste przestrzenie, jakie się przed nami otwierają przywodzą na myśl najlepsze rpgi w stylu Morrowind.


Na nocleg rozkładamy się przy Loch a-Gharbh Choire, wpół zarośniętym jeziorku ochrzczonym przez nas nazwą Loch Batman ze względu na charakterystyczny kształt. Namioty gną się i łopoczą na wietrze, hałasując do rana.


Słowem wyjaśnienia odnośnie gór szkockich – nie ma tam oznaczonych szlaków. Nie ma zakazów i nakazów którędy chodzić, a którędy nie. Nie ma schronisk, ale nie ma i zakazów gdzie nie wolno biwakować. I o to chodzi – wolność, ale i odpowiedzialność. Sam wybierasz trasę i sam sobie jesteś winien, gdy coś jest nie tak.


Należy tylko uważać w okresie od 12 sierpnia do 20 października – ze względu na rykowiska jeleni niektóre drogi (na południe od Cairngorm) mogą być wskazane jako te, którymi należy się przemieszczać.


Dzień drugi – do źródeł Dee

Pociskamy od rana, głodni pierwszej góry. Szybkie spojrzenie od stóp Carn Lochan na Beinne (692 m. n.p.m.) i już wiemy którędy się na nią dostaniemy. Brnąc przez zarośla (wysoki mech, wrzosy i inne zielsko, bo drzew w całych tych górach to niewiele) dochodzimy do Stac na h-lolaire, gdzie Cairnogormy pokazują nam drugie oblicze. To już nie tylko łagodne, łyse pagóry – to także skaliste przepaście i żleby niby w Tatrach. Na dodatek z komina zaczyna wiać tak, że trudno utrzymać się na nogach. Jesteśmy na 700-metrach, a wieje jak na Babiej w czerwcu (jakieś 70km/h).



Wbrew wiatrowi przez Sron a’ Cha-no wbijamy się coraz wyżej. Omijamy Cnap Coire na Spreidhe (1150 m.n.p.m.) i docieramy do tytułowego Cairn Gorm (1244m.n.p.m.). Do tego momentu spotkaliśmy jedną osobę, siwego Szkota samotnie przemierzającego góry. Na Cairn Gorm jest już nieco więcej ludzi. Wiatr też coraz potężniejszy, mimo że cała reszta składników pogody wyśmienita.




Ciskamy dalej – przez Stob Coire an t-Sneachda (1176 m.n.p.m.). Jak zdążyliście się zorientować, komunikacja i ustalanie trasy jest stosunkowo ciężkie przy tego typu nazwach, często byliśmy zmuszeni do używania barbarzyńskiego „Tam” i „Tędy” w miejsce pięknych gaelickich nazw.




Wielki płaskowyż za Cairn Lochan (1215m.n.p.m.) doprowadza nas do wąwozu Lairig Ghru.



Teoretycznie w dół ma być jakaś droga, w praktyce musimy ją sobie sami wyznaczyć 300-metrowym kamienistym żlebem. Robi się deczko niewesoło, kiedy jeszcze słoncze zaczyna się chować – no ale trzeba pociskać. Zejście na dno wąwozu kończy się dwoma parami spodni porwanymi na tyłku i niewielkim przetarciem w dnie nowego plecaka, co boli najbardziej.




Na dole docieramy do źródeł  rzeki Dee, ku uciesze odnajdujemy wiatrołap około 0,5m wysokości, za którym gotujemy jedzenie i upychamy trzyosobowy namiot na czterech facetów. Full gejoza, ale drugi się nie mieści, a wiater hula elegancko. Dość powiedzieć, że stelaż w namiocie mimo wiatrołapu mam do wymiany.


W sumie trochę dyga była czy jak zacznie padać to nas nie zaleje... ale nie padało ani kroplami ani kamieniami z góry.


Dzień trzeci i czwarty – brody

W dół rzeki Dee, dolina rozszerza się. Pogoda dalej wietrzna, zaczyna trochę się chmurzyć. Pierwszy raz (i jedyny, jak ma się okazać) lekko kropi, ale po 20 minutach przestaje. Ablucje w potoku, hobbickie śniadanie (za dużo żarcia na plecach nieśliśmy, trzeba było zacząć to pędem zjadać). Spotykamy 2-3 samotnych Szkotów i dwie większe grupy – oho, tłok się robi.


Dolina Dee jest dość popularna, ze względu na widoki otaczających ją ścian. Szczególnie polecany jest The Devils Point (1004 m.n.p.m.), na pewno świetny widok na dorzecze. Rezygnujemy z niego jednak, zaczyna nam się spieszyć, a poza tym schowany jest za chmurami, to i tak zero widoków. Mocno żal odpuszczenia Devila, ale decyduję że musimy mieć i tak rezerwę czasową. Na autobus kolejnego dnia o 12:00 nie mamy prawa się spóźnić, bo kolejny jest o 19:00 – a o 19:00 to z Edynburga wyrusza już nasz transport do Polski, szkoda by przegapić.

Ciskamy dalej wzdłuż rzeki, góry zamieniają się we wzgórza, wieje nudą. Decyzja – przeprawiamy się przez rzekę i ciśniemy zobaczyć pierwszy w trakcie wyjazdu las (istna puszcza 300 x 100 metrów).




Przygoda przeprawy, fajnie. Zaraz kolejna. I jeszcze jedna. I zaraz jeszcze jedna. Rezerwa czasowa nam topnieje, bo każda przeprawa to 20-30 minut (buty a czasem spodnie, przejście, suszenie, talkowanie…). Dwie godziny i robimy jakieś 2 kilometry może, słońce zaczyna się chować a my mamy do Pitlochry (skąd autobus do Edynburga) jakieś 30-40 kilometrów.


Przekraczamy granicę zlewni i zarazem pasma. Według różnych wersji jesteśmy albo w Atholl and East Drumochter Hills, albo po prostu w Glen Tilt (nazwa doliny, którą ciśniemy). Krajobraz zmienia się diametralnie – żółte trawy ustępują miejsca zielonym stokom, pełnym wrzosów i krzaczków. Robi się kolorowo, w ostrych żlebach rosną drzewa liściaste. Przepiękna dolina, aż trudno opisać a na zdjęcia było już deczko ciemno. Wchodzimy na teren rykowisk jeleni, na szczęście Glen Tilt nie przeszkadza w rozpłodzie zwierzaków.




Zapada zmrok, gdy pozostaje nam jeszcze solidny kawał drogi do Blair Atholl (przystanku przed Pitlochry). Wyciągamy czołówki i napieramy dalej, tylko na chwilę zatrzymując się skonsumować smażony boczek z makaronem. Koło północy dwie godziny kimy przy drodze, co by odzyskać animuszu trochę i ciskamy do 7:00. Słońce wschodzi, a my rozkładamy maty i śpiwory przy drodze na krótkie uzupełnienie snu.



Budzę się, gdy obok przejeżdżają strażnicy parku. Zamiast odżegnywać nas od meneli radośnie machają do nas i jadą dalej. Zbieramy się, na autobus z Blair Atholl do Pitlochry taki „podmiejski” za 1,60 GBP od osoby bez zniżek – 5 mil, a potem z Pitlochry do Edynburga – ulgowe 12 GBP za 70 mil.

Co ciekawe – ceny sprzętu outdoor. O ile wszystko kosztuje mniej więcej tyle co u nas, tylko waluta inna – 1 funt za wodę mineralną, 1,70 funta za chleb – to sprzęt outdoorowy po przeliczeniu na nasze wychodził nam całkiem przyzwoicie.

Ogólne wrażenia – w miastach sroga, twarda architektura z kamienia – klimat nieziemski. Ludzie przyjaźni jak chyba nigdzie – każdy zagadywał i wdawał się w dłuższą pogawędkę. Rzadko kiedy na szlaku czy w mieście kończyło się na zwykłym „good morning”. W górach – dzikość i wolność. Pogoda świetna, tylko wiater hulał – ale wolę to niż deszcz. Trochę pozostaje żal, że tak krótko i że tak mało udało się zrobić, ale szlak przetarty, mapy są – trzeba pocisnąć jeszcze raz na dłuższe szwendanie.

A na koniec - link do wszystkich fotonów - na Picasie, razem z Londynem, Edynburgiem i wszystkim co się działo.

czwartek, 6 października 2011

Modnie w Londnie


Długa przerwa w pisaniu, bo długa wyprawa za mną, a jak tylko wracam do domu to cały czas cos do ogarnięcia (rozpoczął się kurs phm i insze inicjatywy zhr, dalsza walka z mgr, utrzymanie na wzr – trzyliterowce mnie prześladują). Wyprawa przez Niemcy, Holandie, Francję, Londyn i Edynburg w Cairngormy – ale zanim o górach, to ten post sieknę o Londynie, bo to modne ostatnio.

Sławne miasto, w ostatnim czasie sporo znajomych ludzi się tam przewija lub siedzi na stałe. Tłok obrazuje fakt, że z Marysią to się dokładnie rozminąłem w pobycie Londyńskim, niemalże można by było przybić sobie piątkę, gdyby samoloty miały w zwyczaju mijać się z autokarami.

Wyjazd z drużyną, więc mniej swobodny, więcej kompromisów – w tym gdzie idziemy i co zobaczymy. Trochę tournée po sztandarach – London Eye, Big Ben, Tower Bridge, prawie Chelsea Stadium… Stąd mniej sztuki ulicznej, mniej obserwacji, mniej niezależnych treści, a więcej zabytków.


Z obserwacji – niby kraj bardziej rozwinięty, a jednak mniej oprzepisowiony. Świateł w samochodzie nie trzeba włączać w dzień. Wszyscy przechodzą na czerwonym świetle, nikt nie stresuje się policją. W parkach ludzie chodzą po trawie, siedzą na niej i piknikują w najlepsze (w Edynburgu nawet grilla ktoś pod pomnikiem robił). Pewien sposób korzystania z przestrzeni publicznej, którego u nas nie ma.


Jeszcze dalej ta przestrzeń publiczna idzie w górach – wszędzie można chodzić, wszędzie biwakować, nie ma zakazów, nakazów (szlaków). Nie ma ułatwień, ale i nie ma sztucznych utrudnień. Total wolność i odpowiedzialność za to, co się samemu robi.

Za to to, czego jest na maksa, to śmieciorexy – wszędzie. Na ulicy parkują Astony Martiny, BMW i Merce, a na chodniku piętrzą się hałdy śmieci. Zero śmietników (bo zamachy bombowe mogą być), za to brud smród i bogactwo. Ciekawe kontrasty.


Żałuję, że nie miałem okazji zobaczyć masy sztuki, która dzieje się lub jest zgromadzona w Londynie (spocztówkowione opowieści Marysi z Tate Britain czy British Library jeszcze napędziły mi smaka po powrocie). 

Za to jeden performance stworzyliśmy sami - idąc wieczorem przez Waterloo Bridge odwracam się - i widzę Kubę Sucheckiego, dźwigającego małą szafkę. Nie wiem skąd on ja wytrzasnął. Szybko zdecydowaliśmy się zostawić ją w abstrakcyjnej pozie na środku mostu, nakreśliłem kilka słów i pozostawiłem wraz z długopisem i plikiem kartek w środku. Tworzyć sztukę - zawsze.


Udało nam się pójść też do Museum od Science, w którym trzy rzeczy sprawiły, że „o, wow!”.
Pierwsze, to instalacja „Do not touch”, jak na muzeum przystało. Oczywiście – każdy dotykał - i zgodnie z ostrzeżeniem dostawał dawkę prądu.Pozytywne.

Druga sprawa to Oramics, a raczej samo jego odzwierciedlenie w nowoczesny sposób. Generalnie była to maszyna (instrument?) pozwalająca na rysowanie muzyki – na 35 milimetrowym filmie rysowało się kształty, które potem przekazywane za pomocą światła wpływały na dźwięk odtwarzany. W nowoczesnej wersji był to ekran dotykowy, który pozwalał na rysowanie palcem po ścieżkach „volume”, „reverb”, „vibrato” i „tone”, graficznie modulując wszystkie te parametry. Ciężkie zadanie, ale zabawa przednia.

I ostatnia instalacja, świetna w swym zamyśle. Listening Post, stworzone przez Marka Hansena i Bena Rubina – wielka, zaciemniona sala z wyświetlaczami diodowymi i głośnikami. Instalacja powstała z pytania – „Jak mogłoby brzmieć 100 000 czatujących ludzi?”. Instalacja śledzi na bieżąco światowe czaty, czerpiąc z nich materiał do wypełnienia kolejnych poematów, kolejnych symfonii.

Widziałem tylko trzy odsłony – w pierwszej przy łagodnej muzyce syntezator mowy czytał złowione fragmenty, zaczynające się od „I’m…”:

- I’m from China

- I’m sixteen

- I’m tired of this world

- I’m no man, I am a robot

Inne odsłony to inne początki zdań – „I like…”, „I love…” – prawda o ludzkości analizowana statystycznie przez wielki superkomputer… Czad.


Inna z odsłon to losowe zdania, które syntezator zmieniał w muzykę. Część zdań „śpiewana” była jako linia basowa. Stopniowo dochodziły inne zdania, w wyższych rejestrach. Wszystko w jednej tonacji, tak że po pewnym czasie narastało to do symfonii ludzkich myśli, z których już trudno było cokolwiek złowić.

Czapka z głowy przed artystami, czapka z głowy przed sztuką.